Historia z punktu widzenia mieszkańców bloku
Z Andrzejem Zawistowskim rozmawia Andrzej Skalimowski
Warszawa nie doczekała się metra w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, ale kierownictwo Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego mogło dotrzeć do swojego miejsca pracy spacerem. Czy zlokalizowanie całego kompleksu, jakim była „Koszykowa”, w śródmiejskiej części Warszawy to zamysł czy przypadek?
„Koszykowa” znalazła się przy ul. Koszykowej tylko dlatego, że w tym miejscu był kompleks budynków gotowych do wykorzystania. Znajdował się on w centrum miasta, był praktycznie niezniszczony, choć znaczna część Warszawy leżała w gruzach. W czasie okupacji jeden z budynków zajmowała Kripo, czyli niemiecka policja kryminalna – istniała więc podstawowa „policyjna” infrastruktura. Miejsce nie było idealne, ale nadawało się do szybkiej adaptacji na potrzeby MBP.
Czy możemy mówić o „Koszykowej” pierwszych lat Polski powojennej jako odpowiedniku alei Szucha w czasie okupacji?
Zdecydowanie tak, a sama bezpieka bała się tego porównania. Przecież z praktycznego punktu widzenia lepiej byłoby, aby siedziba MBP znalazła się przy alei Szucha – tam wszystko było w zasadzie gotowe: pomieszczenia biurowe i cele tymczasowego aresztu. Zresztą bardzo często polski lub sowiecki aparat represji przejmował budynki niemieckiego odpowiednika. Ale w powojennej Warszawie, gdy słowo „Szucha” nie określało tylko patrona ulicy, ulokowanie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w dawnej centrali gestapo było zbyt szalonym pomysłem nawet jak na władze komunistyczne. Dlatego wybrano „Koszykową” – oddaloną od Szucha o niespełna czterysta metrów. I tak „Koszykowa” zastąpiła „Szucha”.
„Koszykowa” była idealnym kompleksem resortowym, miastem w mieście?
Bynajmniej. Faktycznie najwyżsi rangą funkcjonariusze bezpieki zajęli mieszkania po sąsiedzku, w luksusowych kamienicach przy prestiżowych już przed wojną alejach – Róż czy Przyjaciół. Ale funkcjonariuszy w centrali były setki, a nawet Urząd Bezpieczeństwa nie dysponował całymi kwartałami pobliskich kamienic. „Koszykowa” od początku była rozwiązaniem tymczasowym. MBP miało własne przedsiębiorstwo budowlane, które wykorzystywało do pracy niemieckich jeńców wojennych. Jego kierownictwo często nie przejmowało się takimi biurokratycznymi drobiazgami jak pozwolenia na budowę. Łatwiej było więc wybudować mieszkania niż adaptować lokale już istniejące, ale rozproszone po mieście. Podjęto więc decyzję o budowie nowego kompleksu ministerialnych gmachów, który powstał na Mokotowie, przy ul. Rakowieckiej, ostatecznie już jako siedziba Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. To ten budynek otaczały kwartały domów przejętych lub zbudowanych dla funkcjonariuszy resortu.
Czy taka dzielnica, potocznie mówiąc, „ubecka”, powinna być wyizolowanym i samowystarczalnym organizmem miejskim?
Teren wokół „Rakowieckiej” to nie była dzielnica zamknięta. Musimy pamiętać, że aparat bezpieczeństwa w stolicy tworzyły tysiące ludzi – nie tylko z centrali MBP, ale też komórek niższego rzędu. Do tego trzeba doliczyć rodziny funkcjonariuszy. Przy grupowaniu ludzi związanych z resortem oczywiście brano pod uwagę względy bezpieczeństwa, ale nie były one decydujące. Liczyła się na przykład łatwość zorganizowania zaopatrzenia dla tej uprzywilejowanej grupy. Na Mokotowie pojawiły się sklepy „za żółtymi firankami”. Teoretycznie zniknęły one z krajobrazu w 1956 roku po serii krytycznych artykułów prasowych, jednak nie przestały istnieć. Zastąpiły je sklepy Przedsiębiorstwa Gastronomiczno-Handlowego Konsumy. Jeszcze w połowie 1989 roku w dzielnicy działało ich piętnaście – czyli było ich więcej niż np. księgarni. W takiej dzielnicy łatwiej było zorganizować opiekę dla dzieci (resortowe żłobki, przedszkola) czy dostęp do służby zdrowia. Dlatego to na Mokotowie powstał centralny szpital resortu – obecny Państwowy Instytut Medyczny MSWiA. Prozaicznie rzecz biorąc, ważniejsze w tym grupowaniu były kwestie życia codziennego niż przeciwdziałanie ewentualnemu zagrożeniu.
Ale w latach osiemdziesiątych w mokotowskiej siedzibie MSW, mam przynajmniej taką nadzieję, nikomu paznokci już nie wyrywano, co na Koszykowej pewnie nie było rzadkością. Aleja Szucha jednoznacznie kojarzy się z obecnością Niemców. A czy z „Koszykową” kojarzą się Sowieci?
Oczywiście na „Koszykowej” byli Sowieci, choć występowali w różnych rolach. Sowieci przejęli ten budynek, zanim weszła tam bezpieka polska. Opróżnili go ze wszystkiego, co dało się zabrać. Mamy relację o tym, jak żołnierze sowieccy blokują wstęp polskim ubekom do czasu wyniesienia skrzynek z alkoholem pozostawionym przez Niemców. Sojusz polsko-sowiecki miał swoje granice. Na „Koszykowej” byli też Sowieci w charakterze tak zwanych doradców, „sowietników”. To byli oficerowie, którzy przyjeżdżali do Polski jako instruktorzy. Niektórzy z katowanych przez funkcjonariuszy bezpieki wspominali później, że torturom milcząco przyglądali się cywile. Niektórym spośród nich wyrwało się czasem jakieś słowo po rosyjsku. To – powiem brutalnie – wyglądało jak egzamin. Komisja egzaminacyjna z Moskwy oceniała, czy polski towarzysz już nabył odpowiednie umiejętności przesłuchiwania i dochodzenia do tego, co według Andrieja Wyszyńskiego było koronnym dowodem winy, czyli do przyznania się zatrzymanego. Trzecią grupą byli Sowieci, którzy zostali przebrani w polskie mundury i „pełnili obowiązki Polaka” – dlatego często nazywano ich „popami”. Już w 1943 roku, w czasie formowania Kościuszkowców, cała grupa oficerów Armii Czerwonej została oddelegowana do polskiego wojska. Formalnie występowali jako Polacy, chociaż często ich związek z polskością był iluzoryczny. Po wojnie część z nich pozostała w Polsce. Przez lata szefami komendantury MBP, czyli zarządzającymi całym ministerialnym kompleksem, byli oficerowie sowieccy, którzy nawet nie wystąpili o polskie obywatelstwo. Najdłużej sprawujący tę funkcję Bronisław Pietrakowski na urlopy wyjeżdżał do Związku Radzieckiego, aby – jak pisał we wniosku urlopowym – uzupełnić składki z tytułu przynależności do Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Wielu z nich, tak jak Pietrakowski, po zakończeniu służby w polskiej bezpiece jeszcze przed 1956 rokiem wyjechało do Związku Radzieckiego.
Wiemy, czym była ul. Koszykowa dla powojennej Warszawy. Ale czym była w takim razie „Koszykowa” w historii powojennej Polski?
„Koszykowa” w historii Polski powojennej to słowo-symbol, podobnie jak słowo „Szucha” dla czasów okupacji. Ta druga nazwa została w pamięci utrwalona przez Aleksandra Kamińskiego w Kamieniach na szaniec, zwłaszcza w opisach męczeństwa Jana Bytnara „Rudego”. „Koszykowa” dla powojennej Polski – Polski, podkreślę, bo nie tylko dla Warszawy – była dokładnie taką stalinowską aleją Szucha.
W biurach kompleksu MBP ludzi bito i torturowano. Przez areszt „Koszykowej” przeszli wszyscy najważniejsi dla powojennego podziemia niepodległościowego, jak „Łupaszko” czy „Zapora”. Ale też przez ten sam areszt przeszli ludzie, którzy nie byli związani z podziemiem, zatrzymani z innych powodów. Byli tam AK-owcy, którzy nie zaangażowali się w powojenną konspirację, a mimo to władze uważały ich za wrogów – np. August Emil Fieldorf „Nil”. Byli przedwojenni politycy – np. Kazimierz Świtalski – jeden z ważniejszych polityków dwudziestolecia międzywojennego: marszałek sejmu, premier, minister. W piwnicznym areszcie siedzieli ludzie związani z Kościołem (np. przeor Jasnej Góry o. Kajetan Raczyński), członkowie związków wyznaniowych – np. Świadkowie Jehowy. Zamknięto tam sprawującego mandat poselski i chronionego immunitetem Franciszka Kamińskiego – dawnego dowódcę Batalionów Chłopskich. Byli tam przetrzymywani ludzie schwytani podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy – tak trafił na „Koszykową” Leon Niemczyk, później jedna z gwiazd polskiego filmu. W tych samych celach więziono członków Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) oraz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, niemieckich zbrodniarzy wojennych (np. Ericha Engelsa) oraz kolaborantów – nie tylko Polaków. Siedzieli tam też ludzie związani ze środowiskiem białych rosyjskich emigrantów. Do tego dochodzili przestępcy gospodarczy oskarżani o sabotowanie rozwoju Polski Ludowej. Oprócz tego na Koszykowej kary dyscyplinarne odbywali ukarani funkcjonariusze bezpieki. Tak naprawdę więc „Koszykowa” odcisnęła swoje piętno na całej pierwszej dekadzie polskiej historii – nie da się bez niej opowiedzieć o ówczesnej rzeczywistości.
Z drugiej strony, „Koszykowa” jest też symbolem, poprzez który można opisać to, czym była komunistyczna bezpieka. Mamy tam przekrój wszystkich możliwych patologii, ale też zbrodni. Mamy łamanie ówcześnie obowiązującego prawa i naginanie go do własnych potrzeb, i formowanie ludzi całkowicie oddanych ideologii. Tych przykładów może być dużo i proszę zauważyć, że słowo „Koszykowa” dla badaczy okresu stalinowskiego zawsze było czytelne. Ale tak naprawdę nikt nie zastanawiał się do tej pory: „Koszykowa”, czyli co? Dzisiaj już możemy precyzyjnie powiedzieć, że „Koszykowa” to centrala bezpieki, ale też areszt wewnętrzny Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, w którym przetrzymywano na pewno cztery tysiące osób, a przypuszczalnie kilka tysięcy więcej. (...)