Pod patronatem Syzyfa
Z Jerzym Jarniewiczem rozmawia Maciej Robert
Tłumacz to przede wszystkim twórca. To główna teza książki Tłumacz między innymi. Nie wszystkim przypada ona do gustu.
A ja jestem o tym przekonany. Rozmawiamy w czasie, gdy teza ta przestaje być skandalem. Jeszcze dziesięć lat temu, kiedy postulowałem, by nazwiska tłumaczy znajdowały się na okładkach tłumaczonych przez nich książek, niektórzy pukali się w czoło. W tej chwili nazwiska te coraz częściej widnieją na okładkach obok nazwisk autorów. Jesteśmy w okresie intensywnych zmian, które witam z radością, bo najwyższy czas, byśmy bardziej świadomie traktowali przekład. Tak, tłumacz jest twórcą. Mocno to podkreślam, nie dlatego, że chciałbym tłumacza w ten sposób nobilitować, ale z innego powodu: jeżeli tłumacz nie podejdzie do tekstu w sposób twórczy, to przekład literatury nie będzie możliwy. Żeby był możliwy, musi powstać w innym niż oryginał języku nowy tekst, a tłumacz musi odkryć w sobie gotowość do bycia drugim autorem, do przyjęcia nie tylko autorskich praw, ale też autorskiej odpowiedzialności za przekazywany czytelnikowi kształt tekstu.
Ale w tym, co mówisz, w podkreślaniu faktu, że tłumacz jest drugim autorem, jest jakaś hierarchiczność.
To wycofuję się z tego „drugiego”. Idę krok dalej i powiem, że tłumacz literatury jest po prostu autorem. Bo co to znaczy „drugi autor”? Drugi, czyli gorszy? Mniej ważny? Nagrodzony co najwyżej srebrnym medalem? Przecież zdarza się, że tłumacz jest bardziej utalentowany od autora, którego tłumaczy. Bycie autorem nikomu nie gwarantuje miejsca w historii literatury. Najchętniej zrezygnowałbym z tego liczebnika porządkowego, tłumacz musi przyjąć na siebie obowiązki autora. Z tego wynikają określone konsekwencje, pozwalające nam uważniej, czyli w sposób sproblematyzowany czytać tekst nazywany przekładem, i rozumieć, że jego miejsce jest przede wszystkim w literaturze języka docelowego, a więc w literaturze tworzonej właśnie przez „autorów”.
Jak rozumiem, na określenie tłumacza mianem współautora też byś się boczył?
W pierwszym szkicu książki wymieniam płyty, których słucham podczas pracy nad przekładem, głównie jazzowe. Ten jazz był tu dla mnie ważny, bo pomyślałem, że może być odpowiednikiem pracy tłumacza. Kiedy słucham Jarretta grającego standardy, rozpoznaję je od razu, bo znam je z innych wykonań, ale też rozpoznaję w tej muzyce to, co wnosi do tych cudzych, wielokrotnie wykonywanych kompozycji Jarrett. Albo weźmy Quiet Nights, latynoską płytę Milesa Davisa, gdzie znane na wylot fragmenty muzyczne są naznaczone osobowością tego geniusza. Wydaje mi się, że w przekładzie można mówić o podobnym mechanizmie. Rozpoznajemy tekst, który znamy z innych przekładów lub z lektury oryginału, i słyszymy ten drugi głos, głos tłumacza, czyli tego mojego przykładowego Jarretta. Bo przekład, żeby miał rację bytu, musi być przekładem wielogłosowym. Jeżeli ktoś tłumaczy Hamleta, tyle razy tłumaczonego na polski, to w przekładzie słychać głos nie tylko jego i Szekspira, ale też wcześniejszych tłumaczy. W tej polifonii tkwi smaczek przekładu...