Utopie kończą się źle
Z Bronisławem Wildsteinem rozmawia Anna Czartoryska-Sziler
W swojej najnowszej książce, która ukazała się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego, przeciwstawia pan dwie postawy – bunt i afirmację. Dlaczego właśnie te dwa sprzeczne punkty widzenia określają, pana zdaniem, kondycję naszych czasów, współczesnej kultury?
Dlatego że według mnie najlepiej opisują one rzeczywistość w najgłębszym jej wymiarze. Nie zastanawiałem się, jaką by tu opozycję wymyślić, ale przeciwstawienie to narzucało mi się od dość dawna. Żeby móc żyć, sprostać wyzwaniom, jakie stawia egzystencja, konieczna jest fundamentalna afirmacja. Chodzi o jej elementarny poziom, który wynika ze zrozumienia zasad zatraconych we współczesnej kulturze. Świat, w którym się narodziliśmy, jest nam dany albo zadany, a szansy na to, żeby ten stan zmienić, nie ma. Możemy próbować wycofać się, popełniając samobójstwo, ale poza tym musimy zasadniczo dostosować się do tych warunków, które świat nam oferuje. Znaczy to, że powinniśmy zrozumieć swój status biologiczny, swoje ograniczenia bytowe i poznawcze. Również to, że jesteśmy istotami skończonymi, tak a nie inaczej poznajemy rzeczywistość. Sam podmiot ludzki, indywidualny jest bytem pustym, on niejako staje się, percypując świat, chłonąc go.
Pojawia się tu też kwestia tożsamości.
To są kolejne warstwy naszego ludzkiego świata, który tylko do pewnego stopnia stworzyliśmy. Trzeba zdać sobie sprawę, że w danych nam warunkach ukształtowaliśmy go jedynie w pewniej mierze, przetwarzając jego naturę. Wyobrażenie, że indywidualnie jesteśmy w stanie to zmienić, jest śmieszną uzurpacją. Stajemy się ludźmi, uczestnicząc w ludzkiej kulturze, ucząc się języka czy też języków (bo oprócz jego naturalnej wersji istnieją systemy kodowania naszej wiedzy, struktury symboli, które dają rozumienie rzeczywistości). Cała nasza wiedza jest dziedziczona z kultury. Z kolei kultura, można ją nazwać systemem komunikacji, objawia się nam w określonym wariancie. Generalnie nie rodzimy się, znając ileś języków, ale uczymy się jednego, w jednej tradycji, która nas kształtuje.
Czy tego chcemy, czy nie.
Właśnie. To wszystko dzieje się, czy tego chcemy, czy nie. Oczywiście potem, w dorosłym życiu, możemy ten wariant kultury kwestionować. Na emigracji obserwowałem próby zerwania z własną tożsamością. Widziałem, jak wiele one kosztują i jak nigdy do końca się nie udają. Dzieje się tak dlatego, że człowiek nie może istnieć bez jakiejś tożsamości, usiłuje więc wrosnąć w inną, adaptować się, ale to jest niezwykle trudne, prawie niemożliwe. Zawsze pozostaje rozziew między założeniem a jego realizacją. Jak mówiłem, kultura objawia się nam w pewnych partykularnych formach, kształtuje nasz sposób reagowania na świat. W codziennym życiu reagujemy zgodnie z pewnymi kulturowymi kodami, w które zostaliśmy wyposażeni. Natomiast bunt, który opisuję, to wyobrażenie, że to wszystko nie ma znaczenia, że ja jako indywiduum jestem w stanie stworzyć świat na nowo.
Ale dlaczego postawę buntu ocenia pan jednoznacznie negatywnie, przecież może on wypływać ze szlachetnych pobudek, ze sprzeciwu wobec zła obecnego w świecie?
Z pobudkami jest różnie. Na wszystko, co robimy, znajdujemy zawsze słuszne usprawiedliwienie. Już klasycy filozofii mówili, że zawsze staramy się robić dobro, tylko często źle je wybieramy, a ludowe przysłowie mówi, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.
Jak uczy historia, projekty utopistów, którzy chcieli budować świat idealny, kończyły się źle.
Chcą nadal, bo oni stale istnieją. Człowiek powinien przeciwstawiać się złu, na ile to jest możliwe, ale wcześniej musi rozpoznać świat, żeby jego przeciwstawienie miało jakąś perspektywę, niosło za sobą potencję realnego wpływu na rzeczywistość. Nie chodzi przecież o to, żeby było to zachowanie rozkapryszonego dziecka, które wrzeszczy i bije nogami o ziemię, bo świat nie zaspokaja jego oczekiwań. Sprawa jest jednak o tyle głębsza, że postawa buntu, którą opisuję, wynika z pychy, z pierworodnego grzechu człowieka. Jest ona bardzo mocno zakorzeniona w naszej kulturze, obecna w Biblii, ale również w tradycji antycznej. Mit o Prometeuszu de facto brzmi inaczej, niż go sobie teraz opowiadamy. Został przetworzony przez buntowników, którzy wzięli sobie Prometeusza na sztandary. Tytanowi się wydaje, że oszukał Zeusa, ale bóg jest świadom oszustwa i zgadza się na nie. W konsekwencji karze Prometeusza i ludzi, w imię których działał tytan. Koniec końców okazuje się, że Prometeusz swoim postępowaniem sprowadza śmiertelność na ludzkość. O ile się orientuję, nie jestem specjalistą, ale we wszystkich przypadkach, w których stykałem się z innymi kulturami i starałem się przyjrzeć ich fundamentalnym mitom, wszędzie tam występuje archetypiczna opowieść o pysze ludzkiej, która karze zbuntować się przeciwko stwórcy.
I stanąć w jego roli.
Tak, oczywiście, zbuntowanie się oznacza odebranie roli stwórcy, przejęcie władzy. To właśnie hybris popycha człowieka do tego, żeby przekraczał swoje naturalne granice. Niestety, zawsze kończy się to tragicznie.
W książce pisze pan także o kategorii resentymentu. Jaką rolę odgrywa ona w kształtowaniu postawy buntu?
Resentyment jest kategorią, do której odwołuje się Nietzsche. O resentymencie mówimy wtedy, gdy istnieje pewien porządek wartości, któremu nie jesteśmy w stanie sprostać, a więc niejako odwracamy go i z przypadłości czynimy cnotę. Nietzsche opisywał to – moim zdaniem, zresztą nie tylko moim, pisał o tym Max Scheler – absolutnie mylnie w odniesieniu do chrześcijaństwa. Resentyment i postawa buntu wzajemnie się warunkują. Nie jesteśmy w stanie podołać temu, co daje nam świat, razem ze swoim tragizmem i złem, więc próbujemy stworzyć zasadniczo inny, w naszym mniemaniu lepszy.
Myślę, że wątpliwości może budzić stwierdzenie wypływające poniekąd z pana książki, że postawa niezgody na zastany porządek świata musi ostatecznie prowadzić do nihilizmu. Jak odpowiedziałby pan na zarzuty, że to zbyt daleko idący wniosek?
Jeśli stwierdzamy, że świat taki, jaki się nam jawi, jest zły, to moralność czy w ogóle wszystkie normy ludzkie, które są w nim zakorzenione, również muszą być co najmniej ułomne. Taki wniosek jest typowy dla rewolucjonistów. Wszystko jest dobre, co będzie służyło nowemu porządkowi, który uwolni człowieka od cierpienia, a skoro trzymanie się tradycyjnych zasad może w tym przeszkodzić, to należy je odrzucić. W związku z tym człowiek ma prawo postępować – zgodnie z tradycyjną aksjologią – źle, nie musi przejmować się cierpieniem innych. Nie musi liczyć się z przykazaniami, „mieszczańskimi” zakazami, dlatego że w swojej opinii wprowadza doskonały ład. Jest to ewidentnie nihilistyczna postawa, która była, jest i musi być przyczyną monstrualnego zła. (...)