Życie małe i duże

Z Wojciechem Widłakiem rozmawia Tomasz Kłusek

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Zanim zaczniemy rozmowę o pańskim pisarstwie dla dzieci, chciałbym, abyśmy powrócili choćby na chwilę do czasów mrocznych, ale niepozbawionych nadziei. W styczniu 1982 roku zaczyna się ukazywać pismo podziemne „Karta”. Został pan później jednym z jego redaktorów. „Karta” to bez wątpienia jedno z najważniejszych przedsięwzięć wolnej myśli w stanie wojennym. W 1988 w wydawnictwie „Przedświt” Wacława Holewińskiego i Jarosława Markiewicza ukazał się pański przekład Trybunału Władimira Wojnowicza, satyry na absurdy życia w Związku Sowieckim. W podobnym czasie „Karta” wydała Rosję w obozie koncentracyjnym Iwana Sołoniewicza z pańską przedmową. Posłużył pan się wtedy pseudonimem Marek Lach. Czy często wraca pan pamięcią do tamtych czasów?

Och, tyle wątków naraz! Z moją pamięcią, wiadomo, jest coraz gorzej, ale Sierpnia ’80, grudnia ’81, stanu wojennego i powojennego nie sposób zapomnieć. To było dla naszego pokolenia doświadczenie stanowiące. A „Karta” jest jednym z najważniejszych miejsc mojego życia, nie tylko jako redaktora i twórcy. Niespożyta energia i wizjonerstwo Zbyszka Gluzy, spiritus movens „Karty”, połączona z redaktorskim perfekcjonizmem, zafascynowały mnie i pociągnęły, podobnie jak założony i konsekwentnie realizowany przez redakcję sposób opisywania świata – z perspektywy jednostki, która najczęściej jest postawiona w sytuacji skrajnej. Zestawienie, albo nawet wręcz zderzenie, kilku takich jednostkowych świadectw dawało niezwykły, nasycony emocjami obraz. To były najrozmaitsze zapiski – pamiętniki, eseje, wiersze, listy, wywiady. Szukaliśmy ich w emigracyjnych polskich i rosyjskich książkach i czasopismach, w zagranicznych publikacjach. Oczywiście sami także pisaliśmy teksty i przeprowadzaliśmy rozmowy – na przykład z członkami pacyfistycznego Ruchu „Wolność i Pokój”. Ich późniejsze losy są wielce godne zainteresowania, ale to temat na zupełnie inne opowiadanie.
Teraz może pora na pewne uściślenie: do „Karty” trafiłem przez Gwida Zlatkesa, wspólnego znajomego, między innymi z Agencji Solidarność, z którą współpracowałem jesienią 1981 roku. Swoją drogą w grudniowym numerze „Tygodnika Solidarność” miał się ukazać mój reportaż z chłopskich strajków w Zbroszy Dużej, a później – gdyby cenzura pozwoliła – reportaż z Moskwy. Całość, tak jak wiele innych, ważniejszych spraw, „załatwił odmownie” Wojciech Jaruzelski. Później podrzucałem czasem Gwidowi tłumaczenia jakichś drobnych tekstów. W 1984 przyniosłem mu swoje opowiadanie Łowca jeleni, rozgrywające się w moskiewskim metrze, a Gwido uznał, że będzie pasować do kolejnego numeru „Karty”, wówczas już poważnego i grubego „kwartalnika” (cudzysłów stąd, że mimo naszych najlepszych chęci ukazywał się z grubsza raz na rok). Tak poznałem Zbyszka i cały znakomity zespół redaktorski: Piotra, Kasię, Jurka, Elwirę i Alka. Alę Gluzę miałem szczęście znać wcześniej. Chciałbym opowiedzieć o nich wszystkich, ale to mogłoby zająć cały numer „Nowych Książek”. W każdym razie, choć byliśmy bardzo różni pod wieloma względami, wierzyliśmy w to, co robimy, i oddawaliśmy „Karcie” swoje umiejętności, zdolności, czas i w ogóle ładny kawałek siebie, mimo że mieliśmy „nadziemne” prace i małe dzieci. Nie żywiliśmy specjalnej nadziei, że komuna upadnie w dającym się przewidzieć czasie. Skoro więc nie da się przejść tego Morza Czerwonego, trzeba szukać na nim wysp, przenieść się tam i je pielęgnować. „Karta” była taką wyspą. No i chyba nie muszę dodawać, że także grupą przyjaciół. Podziemne publikacje podpisywałem pseudonimem „Marek Lach”. „Marek” w hołdzie dla Marka Hłaski, którego prozą i frazą się zachwycałem („Rozumu nie da się zastąpić wiedzą o tym, co należy myśleć”), a „Lach” w hołdzie dla mojego dziadzia, którego nigdy nie nazywało się „dziadkiem”, a który był drukarzem i przekazał mi miłość i szacunek do książek. W „Karcie” przydało się to, co nieszczególnie przydawało się w mojej ówczesnej „nadziemnej” pracy w tygodniku „Służba Zdrowia”: znajomość angielskiego, rosyjskiego, a także doświadczenie pobytu w ZSRr, czyli kontakt z socjalizmem realniejszym jeszcze niż ten peerelowski – przez sześć lat studiowałem w Moskwie stosunki międzynarodowe. Żałuję, że nie przydał się mój perski i teraz wcale go już nie pamiętam. Choć na spotkaniach z dziećmi czasem wypisuję perski alfabet.

„Karta” z lat osiemdziesiątych to była wspaniała szkoła pisarstwa, nie tylko reportażowego, ale także beletrystycznego. W 17 numerze z 1982 znalazłem tekst Szkoła do kąta, sygnowany tylko literą „S”. Zacytuję fragment: „Władze oświatowe i administracyjne Warszawy stwierdziły oficjalnie, że 80% uczestników manifestacji 3 maja stanowili uczniowie szkół podstawowych i średnich oraz studenci. Aby więc ukarać niesfornych nastolatków, wprowadzono dla nich godzinę milicyjną o 21-ej i urządzono na ulicach prawdziwe polowania na nieletnich »przestępców« noszących oporniki, orzełki i różne znaczki z angielskimi, trudnymi do rozszyfrowania napisami”. Młodzi ludzie, indoktrynowani przez komunistów, okazali się odporni na sączone do głów ideologiczne miazmaty. Ktoś tych młodych ludzi musiał ukształtować. Patriotyzm, często głęboką religijność, szacunek dla tradycji wynieśli z rodzinnych domów. Rola Kościoła katolickiego też jest nie do przecenienia, a było też wielu odważnych nauczycieli. Pozostaje jeszcze literatura. Również ta dla dzieci i młodzieży. Czy już wtedy postanowił pan poświęcić się pisarstwu dla młodych czytelników?

Najpierw może choć słowo o tych młodych ludziach i indoktrynacji. W tamtym czasie naprawdę nie dało się wierzyć w propagandowe brednie. Komuna to było zło. Niektórzy wiedzieli to od początku. Inni (w tym, głupio mi to mówić, także ja) – z różnych powodów – nie. Można było próbować jakiejś intelektualnej i moralnej ekwilibrystyki, ale kolejne odsłony realnego socjalizmu (1968, 1970, 1976), a potem nadzieja rozbudzona w Sierpniu i odbierana narodowi przez komunistów od 13 grudnia 1981 sprawiły, że westernowy podział na „dobrych nas” i „złych onych” był absolutnie oczywisty. Młodzi ludzie, opisani w cytowanym przez pana artykule, działali w sposób naturalny. Sprzeciw był naturalny. Formy mogły być różne.
W czerwcu 1982, gdy ukazał się 17 numer „Karty”, nie byłem jeszcze członkiem redakcji, ani nawet mi się to nie śniło (a i sama „Karta”, jeśli tak mogę się wyrazić, nie była jeszcze sobą). Tym bardziej nie śniło mi się, że będę kiedyś pisał książki dla dzieci. Nie mogłem więc wtedy postanowić, że się temu zajęciu poświęcę. Powiem więcej: do dziś nie podjąłem takiego postanowienia. Po prostu czasem coś piszę.

Jak pan wspomina Warszawę lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych, a więc z okresu pańskiego dzieciństwa? Pytam o to, bo jak mówił Henryk Bereza, „ziemia pisarza” jest tak naprawdę jedna i całkowicie determinuje twórczość, gdy ktoś chwyci za pióro. Wiadomo, że był komunizm, ale na przykład Marek Nowakowski mówił, że właśnie tamta Warszawa była mu najbliższa, a nie ta dzisiejsza.

Trudno się Markowi Nowakowskiemu dziwić. Był rodowitym warszawiakiem i – myślę, że można tak powiedzieć – karmił się i wręcz żył Warszawą jako twórca. Ja przyjechałem do stolicy jako dwunastolatek pod koniec lat sześćdziesiątych. Nowakowski był o pokolenie starszy, zadebiutował, gdy miał dwadzieścia trzy lata, no i pisał dla dorosłych.
Jeśli jest jakaś moja Warszawa, to raczej z połowy lat siedemdziesiątych, z czasów końca podstawówki i liceum. Zajezdnia trolejbusów na Chełmskiej, a tuż obok kino Czajka, w którym lepiej było siadać z tyłu, żeby czasem nie oberwać butelką po piwie, rzuconą przez rozochoconego widza. W tym właśnie kinie jako miłośnik Beatlesów obejrzałem dziewięć razy Żółtą łódź podwodną. Dlatego tylko dziewięć, bo film zszedł z ekranu. Wyżej, przy Puławskiej, było kino Moskwa, znane w świecie ze zdjęcia Chrisa Niedenthala z Czasem Apokalipsy w grudniu 1982. Tam (ale oczywiście wcześniej) oglądałem Szczęki Spielberga w stereo. Tylko raz, bo to było drogie kino. Dość regularnie odwiedzałem z kolegami pobliski Międzynarodowy Klub Książki i Prasy (nie mylić ze współczesnym Empikiem!) przy Placu Unii, gdzie chyba raz na dwa tygodnie po odstaniu w kolejce można było kupić niemieckie czasopisma „Pop” i „Bravo”, oczywiście jeśli ich nie zabrakło. Potem zamieszczane w nich plakaty Led Zeppelin albo Slade wisiały na słomianej macie nad łóżkiem.
Tak sobie myślę, że trudno doszukać się w moich opowiadaniach śladów tego wszystkiego. Mieszkałem wcześniej w Elblągu, ale on też chyba nie odzywa się w tym, co piszę, choć może gdzieś zaszeleścił liśćmi pod nogami jak na jesiennym spacerze w tamtejszej Bażantarni. „Ziemia pisarza” to dla mnie raczej dom i ogródek Dziadków na krakowskich Azorach, z piwoniami, bzem, jabłonią, śliwą i czereśnią, ze studnią, strychem i piwnicą, z kaflowym piecem i kuchnią węglową – położony wśród pól i łąk, stopniowo zarastających blokami… Długo przyjeżdżałem tam na wakacje, Wielkanoc i Boże Narodzenie. A miłością, którą tam dostałem, żyję do dziś.

Proszę opowiedzieć o lekturach z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości, które zachwyciły pana, w jakiś sposób oddziałały. Druga połowa lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych to czas, kiedy na rynku wydawniczym ukazują się kolejne książki Bahdaja, Siesickiej, Ożogowskiej, Nienackiego, Minkowskiego, Niziurskiego i innych.

Oj, nie będzie krótko. Ale jestem panu wdzięczny za to zaproszenie do podróży w czytelniczą przeszłość. Książka to był najczęstszy i bodaj najbardziej pożądany prezent – na urodziny, imieniny, pod choinkę, a nawet z tak poważnej okazji jak wyrwanie zęba. Sięgając najgłębiej, pamiętam książeczkę Pan Tom buduje dom, a ściślej – oszczędne i dowcipne ilustracje, z czego wynika, że raczej ją oglądałem niż czytałem. Po latach dowiedziałem się, że to dzieło znakomitej pary: Franciszki i Stefana Themersonów. Od czasu, gdy nauczyłem się czytać, wręcz pochłaniałem książki. Myślę, że do tej czytelniczej namiętności przyczyniły się trzy fakty: po pierwsze, moi rodzice dużo czytali, po drugie, jestem jedynakiem (nie mogłem zatem bawić się ani kłócić z rodzeństwem), a po trzecie, nigdy nie nauczyłem się grać w piłkę nożną, co z kolei ograniczało zakres możliwych zabaw z rówieśnikami. A więc czytałem. Kubusia Puchatka, który – widzę to dzisiaj – był i jest pod wieloma względami ideałem książki dziecięcej. (…)