Śpiew w ciemności

Z Wojciechem Wenclem rozmawia Szymon Babuchowski

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Niedawno nakładem Instytutu Literatury ukazała się twoja książka Lechoń. Rycerz i faun. Po biografii Kazimierza Wierzyńskiego zająłeś się zatem kolejnym skamandrytą. Czy ten czas, w którym obaj poeci żyli i tworzyli, jest ci w historii literatury jakoś szczególnie bliski, inspirujący?

W historii literatury – w sensie pokoleń, grup poetyckich, programów – niekoniecznie, bo takie postrzeganie jest typowe dla awangardy. Dla mnie dawne wiersze, podobnie jak nowe, tworzą – jak to ujął Jarosław Marek Rymkiewicz – „jedno wielkie morze języka poetyckiego poza czasem”. Taka perspektywa umożliwia nie tylko dialog między poetami różnych epok, ale i poczucie ich istnienia tu i teraz, obok nas. Natomiast historycznie okres, w którym żyli Lechoń i Wierzyński, jest bardzo istotny dla Polski. To czas odzyskania niepodległości, II Rzeczypospolitej, drugiej wojny światowej i komunistycznego zniewolenia, które oni oglądali zza oceanu, współtworząc emigracyjny nurt „niezłomnych”. Trzeba też pamiętać, że obaj urodzili się w ostatniej dekadzie XIX wieku, co pozwala dostrzec genezę późniejszej kultury polskiej. Sam początek XX wieku, gdy byli dziećmi, jest okresem niezwykle ciekawym. Studiując go, można analizować kluczowe dla Polski procesy społeczne, polityczne, przeobrażanie się mitów narodowych. Pisząc biografię Wierzyńskiego, którego przodkowie byli Niemcami, poświęciłem wiele miejsca roli rodzin napływowych w kształtowaniu polskości. Z kolei w książce o Lechoniu starałem się pokazać wpływ romantyzmu na Józefa Piłsudskiego i kulturę międzywojnia. Nie chodzi tu o powierzchowny „kult wieszczów”. Mam na myśli „romantyzm walczący”, budzący z letargu do czynu, reprezentowany przez Maurycego Mochnackiego, a potem owocujący surową oceną Polaków w dramatach Wyspiańskiego.

W pewnym stopniu biografie obu poetów idą podobnym torem: wspólny start w świecie literatury, bliskie relacje z międzywojenną elitą, potem los emigracyjnego poety, zbieżność poglądów na wiele spraw. Czy to wszystko przełożyło się na wspólnotę wrażliwości? A może na tym lista podobieństw się kończy?

Obaj – Wierzyński i Lechoń – byli piłsudczykami, w II RP mieli wielu przyjaciół w kręgach władzy, później w emigracyjnych środowiskach piłsudczykowskich, co miało wpływ na formułowaną przez nich surową ocenę polityki gen. Władysława Sikorskiego. Przede wszystkim jednak byli gorącymi patriotami, stąd ich tożsame reakcje na wydarzenia wojenne, Teheran, Jałtę i sowietyzację Polski. Obaj – w odróżnieniu od środowiska paryskiej „Kultury” – nigdy nie wyrzekli się Wilna i Lwowa. Natomiast osobowościowo byli bardzo różni. Wierzyński, nastawiony raczej koncyliacyjnie, stosował ostrą retorykę, ewidentnie pod wpływem młodszego kolegi. Nie chodzi o poglądy polityczne, bo te mieli wspólne, ale o sposób ich wyrażania. Natomiast Lechoń był Rejtanem emigracji – bezwzględnym oskarżycielem, trochę prowokatorem, ale w słusznej sprawie. Emigracyjni lawiranci, po cichu zachodzący do komunistycznej ambasady i planujący powrót do kraju, nienawidzili go albo się go bali.

Czy w życiu prywatnym bardzo się różnili?

Obaj byli towarzyscy, ale Wierzyński – dystyngowany pan spod Lwowa, dwukrotnie żonaty – w gruncie rzeczy dążył do stabilizacji. Urodzony na stacji kolejowej w Drohobyczu, został zmuszony do koczowniczego trybu życia. Radził sobie z tym doskonale dzięki wrodzonej ciekawości świata i ludzi, ale też dzięki umiejętności porządkowania spraw. Stale narzucał sobie dyscyplinę, był sumienny, odpowiedzialny, rzetelny. Miał też cechę, którą ktoś niezbyt życzliwy określił terminem „Pen-clubizm”. Świetnie czuł się na oficjalnych literackich uroczystościach, oprócz porywających, emocjonalnych mów (zwłaszcza pogrzebowych) potrafił składać okrągłe zdania o demokracji, prawach człowieka czy powinnościach pisarza. Lechoń – wolny strzelec i kryptohomoseksualista – rzucał się w wir kabaretów, kawiarń i artystycznych salonów. Pławił się w blichtrze tego świata, tryskając poczuciem humoru, plotkując, wygłupiając się. Dopiero nad ranem w pustych mieszkaniach płakał, dręczony psychastenią. Jego życie było chaosem, a ludzi traktował jak marionetki. Zmieniło się to dopiero w latach pięćdziesiątych, gdy zaczął praktykować wiarę.

Różnił ich też chyba stosunek do poezji?

Tak, Wierzyński był tytanem „pracy twórczej”, pisanie traktował jako świadectwo życia, interesował się poetyckimi „nowinkami” i marzył o formalnej ewolucji swoich wierszy. Lechoń miał wieloletnie okresy niemocy, zwalczał ideę „postępu w sztuce”, do śmierci pisał po skamandrycku i nie śledził bieżącej produkcji literackiej. Dialogował z Mickiewiczem, Słowackim, Wyspiańskim. Zamiast poszukiwać „współczesnej formy”, sięgał do źródeł literackiej polszczyzny.

Bardzo dokładnie przedstawiasz, zwłaszcza w książce o Wierzyńskim, tło epoki. Na ile jest to ważne dla rozumienia poety i poezji?

Myślę, że tło historyczne ma fundamentalne znaczenie. Osadza poetę w kontekście kulturowym, społecznym, politycznym. Uświadamia, że jego twórczość budowała konkretną wspólnotę wartości. Pozwala odkryć ciągłość idei bądź jej przerwanie przez wojnę czy cenzurę. Wtedy pojawiają się pytania: czy ta idea, brutalnie przerwana przez obcą siłę, ma dla nas sens?, czy godząc się z jej przerwaniem, nie odbieramy sobie istotnej części polskości? Warto próbować zrozumieć poetę i poezję, ale dla mnie jeszcze ważniejsza jest rekonstrukcja – ujmę to górnolotnie – „kultury duchowej narodu”, którą Niemcy i Sowieci wycięli razem z naszymi elitami.

Czy Wierzyński i Lechoń byli typowymi „dziećmi swoich czasów”?

Tak. Wprawdzie Lechoń konsekwentnie patrzył w przeszłość, ale głównie po to, by znaleźć tam odpowiedź na wyzwania współczesności. Szukał życia, nie „poezji grobów”. Z kolei Wierzyński długo pozostawał „dzieckiem”, świętując odzyskanie niepodległości w duchu Wiosny i wina. Dopiero jako autor Wolności tragicznej stał się poetą dojrzałym. Obaj – jeden wcześniej, drugi później – wsłuchali się w głos „polskiej duszy”. Rozumieli procesy niewidzialne gołym okiem, a korzeniami sięgające XIX wieku. Dlatego niejednokrotnie potrafili uchwycić istotę zmian, a nawet trafnie antycypować wydarzenia historyczne. Dość wspomnieć Karmazynowy poemat Lechonia albo takie utwory Wierzyńskiego jak Wstążka z „Warszawianki” czy Via Appia. Obaj byli wizjonerami, może nawet wieszczami narodowymi, choć zdaję sobie sprawę z anachronizmu tego określenia. Wspaniałe, zrodzone w ogniu utwory Krzysztofa Kamila Baczyńskiego czy Tadeusza Gajcego są niezrównane na poziomie egzystencjalnym, ale żeby objąć całość wojennego doświadczenia Polaków, trzeba sięgnąć po historiozoficzne wiersze Lechonia, Wierzyńskiego, a także Stanisława Balińskiego. Nikt tak jak oni nie ukazał też dramatu emigracji niepodległościowej, w tym żołnierzy, których domy rodzinne znalazły się za linią Curzona.   (…)