Mikrohistorie Hirszfeldów
Z Urszulą Glensk rozmawia Małgorzata Borczak
Po wydanej przed pięcioma laty znakomitej Historii słabych, opowiadającej o reportażu i ciemnych stronach życia w dwudziestoleciu międzywojennym, nie spodziewałam się w pani pisarstwie biografii lekarza i mikrobiologa. Jak powstał ten pomysł?
Historia słabych i biografia Hirszfeldów to nie są całkiem odległe od siebie książki. W obu próbowałam wyobrazić sobie, jak wyglądała codzienność w początkach nowoczesności – w świecie bez antybiotyków czy standardów higienicznych, dziś dla nas oczywistych. Kiedy czytałam reportaże napisane w międzywojniu, migały mi nazwiska ówczesnych naukowców z Państwowego Zakładu Higieny. Wiedziałam, że robili wiele potrzebnych rzeczy, na przykład po powodzi w roku 1934, największej, jaką odnotowano od czasów prowadzenia pomiarów na Wiśle, zajęli się – z dobrym skutkiem – uzdatnianiem wody w zanieczyszczonych studniach. Druga Rzeczpospolita była krajem zaniedbanym sanitarnie, a ludność „zwalczała epidemie za pomocą wypędzania diabła”, jak pisał Ludwik Hirszfeld. Zainteresował mnie wielki projekt modernizacyjny stworzony przez niego w Państwowym Zakładzie Higieny. Zbudował poważną instytucję naukową służącą społeczeństwu, ale też zaspokajającą ambicje mikrobiologów, lekarzy i naukowców. Właściwie o Zakładzie na Chocimskiej powinno się mówić z takim uznaniem, jak o budowie portu w Gdyni.
We wcześniejszych poszukiwaniach wędrowałam za swoimi bohaterami raczej po ubogich dzielnicach miast, po Bałutach i Nalewkach. Hirszfeldowie zaprowadzili mnie na Piotrkowską w Łodzi i na Saską Kępę w Warszawie, weszłam w środowisko inteligencji wrażliwej na los ubogich. Jedna z kobiet w tej rodzinie miała zwyczaj mówić „mam skórę mieszczki, lecz umysł komunistki”.
W wyborze bohaterów kierowałam się także ich wielokulturową tożsamością, w której mieściły się żydowskie pochodzenie, kariera naukowa w Niemczech i w Szwajcarii, a później dość nieoczywista decyzja o powrocie do kraju, po piętnastu latach nieobecności. Chciałam opowiedzieć o procesach historycznych z perspektywy mikrohistorii. Starałam się zrozumieć egzystencję małżeństwa lekarzy i naukowców, aby opisać, jak toczyła się pierwsza połowa XX wieku. Mikrohistoriami próbowałam oświetlić wielką historię. Burzliwe życie Hirszfeldów wydawało mi się bardzo dobrym tropem, więc wyruszyłam tymi śladami.
W przypadku wielu biografii mówi się często: ach, to był ostatni moment, żeby pozyskać żywe ślady życia i działalności bohatera książki. Jak było z Hirszfeldami?
Poczuciem „ostatniego momentu” również się kierowałam. Hirszfeldowie zamieszkali w powojennym Wrocławiu, liczyłam więc, że znajdę jeszcze osoby, które mogą opowiedzieć coś o ich życiu. Pamiętam pewną rozmowę z moim tatą, któremu mówiłam, że chcę napisać książkę o Hirszfeldzie, a on odpowiedział: „Byłem na jego wykładzie… w teatrze” i po chwili dodał: „a siostra Liberskiego pracowała u Hirszfelda”. To była pierwsza nitka, dla mnie szczególnie znacząca, bo misjonarz January Liberski, szkolny przyjaciel taty, był legendarną postacią mojego dzieciństwa. Szybko zaczęłam szukać kolejnych nitek pamięci. Niektóre okazywały się bezcenne. Najważniejszych świadków znalazłam w Londynie i w Genewie. Przede wszystkim niezwykłą Joannę Belin, siostrzenicę Hanny Hirszfeldowej, która jeszcze w latach trzydziestych mieszkała u wujostwa na Saskiej Kępie. Zechciała opowiedzieć mi wiele szczegółów, które jako jedyna znała i pamiętała. Jej sposób wyrażania myśli, maniery, ekskluzywna dyskrecja same w sobie wiele mówiły o świecie, w jakim dorastała. Była biochemikiem, zmarła latem 2017 roku. Nie zdążyłam Joannie Belin zadać wielu pytań, choć nagrałyśmy kilkanaście godzin rozmów. Na jej pogrzebie, niemal przypadkowo, poznałam profesora Dominique’a Belina z Genewy, który później otworzył przede mną archiwum z rodzinną korespondencją, zawierającą między innymi listy z warszawskiego getta. Odniosłam wrażenie, jakby Joanna Belin zostawiła mi kogoś, kto miał mnie prowadzić dalej. Niestety nie zdążyłam spotkać się z panią Haliną Milgrom, żoną najważniejszego asystenta Hirszfelda, immunologa i mikrobiologa – profesora Feliksa Milgroma. Wdowa po nim zmarła w maju ubiegłego roku. Ma rację teoretyk pamięci historycznej Jan Assmann, kiedy twierdzi, że mówimy dużo o pamięci wtedy, kiedy mało jej już zostaje. Pani Milgromowa miała 95 lat. Ocalała z Holokaustu, była lekarką, ostatnie lata życia spędziła w Kolorado. Rozmawiałyśmy przez telefon, mówiła już z trudnością. Losy rodziny Milgromów odtworzyłam na podstawie dokumentów archiwalnych i przeczytałam jej fragment przygotowywanej książki. Zdołała jeszcze przytaknąć. Powiedziała: „tak było”, okazała się tylko łagodniejsza w ocenie Gomułki. Gdy opisywałam restrykcje, jakie stosowano wobec emigrantów, szepnęła łagodząco: „Gomułka nie robił trudności”. A trzeba przypomnieć, że ludzie tacy jak Milgromowie musieli dostarczać do urzędu wiele dokumentów i każde zaświadczenie opłacać z osobna znaczkami skarbowymi. Kiedy oglądałam po upływie pół wieku ich dokumenty wyjazdowe, pokazywały one sposób nękania ludzi w reżimowym państwie. Ludwik Hirszfeld widział w Feliksie Milgromie swojego następcę, a ten potwierdził później swój talent, ale już na uniwersytecie amerykańskim, bo z Akademii Medycznej we Wrocławiu został wyrzucony.
Im dłużej wsłuchiwałam się w opowieści świadków, tym więcej miałam pytań. Niektóre relacje były zbieżne, inne wykluczały się. Wiele z nich uzupełniało się wzajemnie. Lubiłam te spotkania, były najprzyjemniejszą częścią pracy nad książką. (...)