Nie tyle kaskader, co outsider
Z prof. Maciejem Urbanowskim rozmawia Tomasz Kłusek
We wstępie do najnowszej książki Wojna, śmiech, polityka… mówi pan, że krytyką literacką zajmuje się od 1990 roku. Chciałbym teraz wrócić do czasów, zanim postanowił pan żyć w służbie literatury. Interesuje mnie proces klarowania się zainteresowań, przełomowe lektury, wpływ nauczycieli i moment ostatecznej decyzji. Dlaczego literatura, a nie medycyna, prawo czy studia politechniczne?
W 1990 zadebiutowałem jako krytyk literacki. Nie pamiętam jednak jakiegoś konkretnego czy przełomowego zdarzenia, z którym wiązałaby się decyzja o służbie dla literatury, że tak zmodyfikuję pańskie ładne określenie. Dobrze za to pamiętam, że w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej nauczycielka kazała nam narysować, kim chcemy być w przyszłości i narysowałem wtedy samochód lecący w powietrzu nad olbrzymim ogniskiem. Chciałem być bowiem kaskaderem! Potem miałem zostać piłkarzem i do końca podstawówki spędzałem godziny na szkolnym boisku oraz treningach trampkarzy w krakowskich klubach. Ale od zawsze czytałem. I to bardzo dużo. Do ulubionej książki potrafiłem wracać wiele razy. Była to głównie typowa literatura dla chłopców: Szklarski, Bahdaj, Niziurski, Nienacki… Uwielbiałem też Tajemniczy ogród, Świat zaginiony, Włóczęgów północy, Jeźdźca znikąd. Był Joe Alex i Arthur Conan Doyle. Kolekcjonowałem też komiksy. Oczywiście Tytusy, serie o agencie Klossie i kapitanie Żbiku. W krakowskim II Liceum Ogólnokształcącym wybrałem więc klasę humanistyczną, ale dostałem się do niej jako laureat olimpiady historycznej.
Trafiłem na świetną polonistkę, panią Zofię Rychel, jak się potem dowiedziałem córkę więzionego w czasach stalinowskich admirała Bolesława Romanowskiego. Ona nauczyła mnie czytać poezję – jej zawdzięczałem fascynację Herbertem i Leśmianem. Ze ściany w pracowni fizycznej spoglądali na mnie też absolwenci II LO: Peiper i Chwistek. Nie było Andrzeja Kijowskiego, też absolwenta Sobka (II Liceum Ogólnokształcące im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie), który zmarł tuż po tym, jak zdałem maturę i którego miałem czytać na studiach. W licealnych lekturach odkrywałem też współczesność dawnej literatury. Z dumą pisałem w szkolnym wypracowaniu, że Pankracy z Nie-Boskiej komedii to przecież komunista w rodzaju Lenina, a każda rewolucja to koszmar i kłamstwo. Dziady to było inne olśnienie!
Sprzyjała takim lekturom epoka. We wrześniu 1980, gdy zaczynałem liceum, w kraju wybuchła Solidarność. Literatura była dosłownie na ulicy. Na murach kamienic wisiały naklejone ulotki z poruszającym cytatem z nieznanego mi wtedy poety Ryszarda Krynickiego: „Jeżeli przyjdzie mi wykrzyczeć: »Niech żyje Polska!« w jakim będę musiał to czynić języku?”. Zaraz kupiłem literacki magazyn „Pismo” z artykułem Tadeusza Nyczka o Krynickim. Pamiętam tytuł: Od egzystencji do esencji. Chodziłem na wolne wykłady na UJ o Mrożku i Zamiatinie. Tuż obok była siedziba NZS, gdzie kupiłem drugi tom Dziennika Gombrowicza, eseje Jeleńskiego i jakąś powieść Hłaski. Wszystko to było fascynujące, bo niecenzuralne, zakazane i nieznane, ale też inne od propagandowej papki, prawdziwe. Na tych wykładach czy w siedzibie NZS były zresztą tłumy, więc literatura była czymś indywidualnym i zarazem wspólnotowym.
Potem był stan wojenny i książki, zwłaszcza te „zakazane”, jeszcze bardziej ciekawiły. Na własną rękę i trochę na oślep, intuicyjnie, pożyczałem z biblioteki Tchórzy Škvorecky’ego, opowiadania Becketta, Kundery i Schulza. Ustawiłem się rano jako pierwszy w kolejce po reprint Legendy Młodej Polski Brzozowskiego. Wypisywałem sobie odręcznie cytaty z Roku 1984 Orwella pożyczonego na jedną noc od koleżanki. Byłem dumny, ale i zdziwiony, gdy pani Rychel nazwała moje wypracowanie o Ferdydurke esejem.
Przed maturą mama kolegi z klasy namawiała mnie na medycynę, ale nie miałem już wątpliwości, że chcę studiować polonistykę. Nie bardzo bym wtedy wiedział, jak narysować polonistę, ale na pewno nie jako nauczyciela czy wykładowcę. Bardziej kojarzył mi się z brodatym konspiratorem czy z owym fruwającym w powietrzu kaskaderem. Z czymś niesamowicie fajnym, ale i ważnym, zapierającym dech w piersiach, niebezpiecznym, ryzykownym. Inna rzecz, że nigdy jakoś mnie nie fascynowali tak zwani kaskaderzy literatury w rodzaju Stachury czy Wojaczka.
Zatrzymam się przy kaskaderze. Można być kaskaderem-naukowcem z profesji bądź poglądów. Tymi pierwszymi byli Stanisław Tokarski, profesor orientalista oraz Piotr Gliński, wicepremier i profesor socjologii. Wiele razy wracałem do Eliadego i Orientu Tokarskiego. Dla odmiany czasami puszczam sobie drugi odcinek serialu Życie na gorąco pt. Saloniki i patrzę wtedy na Tokarskiego kaskadera. Pan jest dla mnie także kaskaderem-naukowcem, ale z poglądów. Już od Nacjonalistycznej krytyki literackiej, doktoratu napisanego pod kierunkiem Marty Wyki, idzie pan pod prąd. Wciąż trzeba dużo odwagi, aby pisać o Zygmuncie Wasilewskim, Stanisławie Piaseckim, Włodzimierzu Pietrzaku, Alfredzie Łaszowskim czy Jerzym Pietrkiewiczu. I to tak pisać jak pan, wbrew rozpowszechnionej mitologii, układom środowiskowym, nie zważając na konsekwencje. Czy zgadza się pan z tym rozpoznaniem?
Gdybym się nie zgodził, wyszedłbym na dziwaka, bo brzmi to dla mnie niezwykle pochlebnie. Ale to wcale nie wymagało wielkiej odwagi, że strawestuję klasyka. Te nazwiska, które pan wymienia, znalazły się w moim doktoracie o nacjonalistycznej krytyce literackiej w II Rzeczypospolitej. Magisterium napisałem o Szkicach piórkiem Andrzeja Bobkowskiego, jednego z moich ukochanych pisarzy. Wtedy – lata 1988/1989 – wciąż „zakazanego”, ale moja promotor, Marta Wyka, bez problemu się zgodziła. Bobkowski był personalistą, a o tym dyskutowaliśmy na seminarium. Profesor Wyka pomogła mi skontaktować się z Jackiem Stworą, który kolegował się z „Bobkiem” w jego latach krakowskich. Gdy czytałem o okupowanej Francji w Szkicach piórkiem, zaciekawili mnie tamtejsi „kolaboranci” w rodzaju Brasillacha, Rebateta, Drieu la Rochelle’a czy Céline’a. Chciałem więc napisać doktorat o polskich pisarzach kolaborantach, ale szybko się okazało, że takich – pod niemiecką okupacją przynajmniej – nie było! Poza kapitalnym zresztą Skiwskim, o którym wiele lat potem napisałem książkę. Ale w 1989 zainteresowali mnie jakoś w tym kontekście nacjonaliści z kręgu „Prosto z Mostu”. Lektura – na mikrofilmach! – tego tygodnika, wydawanego w Warszawie w latach 1935—1939, była dla mnie niesamowitą przygodą. Pisały tam naprawdę świetne, czasem ostre, czasem subtelne pióra. Piasecki, Zbyszewski, Nowaczyński, ale też Miciński, Andrzejewski czy Gałczyński. To pismo było częściowo tylko opisane, ale zwykle jako przykład „inteligentów w amoku”, antysemitów i faszystów. Ja zdążyłem jeszcze porozmawiać z Łaszowskim i Pietrkiewiczem, korespondowałem z Waldorffem, Wasiutyńskim i Dobraczyńskim.
Gdy czytałem „Prosto z Mostu” miałem tyle samo lat, co większość jego autorów, a ich problemy wydawały mi się dziwnie bliskie, tym bardziej że odczuwałem coraz większe rozczarowanie nową Polską. Na przykład złość „prostozmostowców” na stare pokolenie, jego niepowagę i zapatrzenie w mityczny Zachód, brzmiała bardzo aktualnie. Tak samo krytyka kapitalizmu i liberalizmu, niepokój o Polskę. A pasjonujące dyskusje o dobrym i niedobrym katolicyzmie czy ostra krytyka literacka? Tego mi z kolei brakowało. Oczywiście nie stałem się narodowym radykałem, choć, między nami mówiąc, zawsze miałem do radykałów jakąś słabość. Wtedy chciałem po prostu napisać rzetelną pracę naukową. Jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że już samo to było skandalem. Bo jak to? Tu amok inteligenckiej prawicy, a on ich tak spokojnie opisuje. Ale doktorat miał dobre recenzje, a po wydaniu książkę raczej chwalono. Na pewno zarysował się wówczas krąg tematów i nazwisk, którymi miałem się potem zajmować. Nie tylko nimi, bo pisałem o literaturze najnowszej, a z dawnej na przykład o Brzozowskim, Schulzu, Kadenie czy Rembeku. Lecz tym, co nazwałem „prawą stroną literatury polskiej”, nikt się wtedy specjalnie nie zajmował, niewielu to obchodziło, w związku z tym nikt się chyba tym nie niepokoił. Kto wiedział, kim byli Wasilewski, Pietrzak czy Skiwski?
Czułem się więc nie tyle kaskaderem, co outsiderem. Byłem zawsze z boku akademickiego mainstreamu. Omijały mnie typowe dla naukowego życia zbiorowe fascynacje rozmaitymi zwrotami i modami intelektualnymi, ale też nigdy nie miałem jakichś z tego powodu kłopotów. Konsekwencje były pozytywne: kierowałem wiele lat Katedrą Krytyki Współczesnej, zdobywałem kolejne stopnie naukowe. Inni mieli gorzej. Pamiętam kłopoty Wiesława Pawła Szymańskiego… Zresztą szybko, bo w 1993, znalazłem się w środowisku „Arki”, a potem „Arcanów”, gdzie więcej było takich outsiderów. To było moje „Prosto z Mostu”. (...)