Ten bezczelny Słowacki!
z Markiem Troszyńskim rozmawia Artur Grabowski
(...) Myślisz, że [Słowacki] miał skłonność do, jak byśmy dziś powiedzieli, ekscesów? Czy to był typ ryzykanta?
Słowacki lubił ryzyko, ale kontrolowane. Wskazuje na to choćby jego gra na giełdzie. Oprócz roku 1846 (kryzys gospodarczy we Francji) zawsze odnosił zyski. Jak to robił? Przede wszystkim – niezależnie od własnego rozeznania i intuicji, że trzeba inwestować w to, w czym widział przyszłość (koleje żelazne) miał kolegę finansistę, który mu skutecznie doradzał. Jeśli zaś chodzi o podróżowanie, wyjazdy były zawsze jakoś przygotowane, powiązane z utylitarną potrzebą. Tak było z misją kurierską do Paryża i Londynu, a potem – już z własną poznańsko-wrocławską. Wyjazd szwajcarski związany był z misją medalową, która mu się nadarzyła, kiedy chciał uciekać z Paryża. Gdy dokuczyła mu mała stabilizacja w Genewie, akurat w rodzinie wykluł się pomysł włoskiej eskapady, więc do niej dołączył. Wyjazd do Frankfurtu był manifestacją determinacji wobec Bobrowej, pokazaniem, jak bardzo mu na niej zależało. Prawdziwą podróżą życia była natomiast wyprawa na Bliski Wschód, zwiedzanie Grecji, Egiptu, Palestyny – w niepewne czasy, na koszt zaciągniętego długu… Tu znowu uległ namowom kolegi i skorzystał z jego wsparcia. Można powiedzieć, że raczej chętnie wykorzystywał nadarzające się okazje, żeby zobaczyć świat, niż je prowokował. Ale wśród tych wszystkich wyjazdów i podróży stale przewija się myśl o spokojnej przystani, o azylu. Na początku myślał o południowej Francji, Marsylii, o Włoszech. Pod koniec życia marzył o domku przy rodzinie, w wiejskim gospodarstwie gdzieś w okolicach Lwowa, na Wołyniu. Na pewno nie był kunktatorem, a zarazem chociaż nie borykał się z problemami finansowymi tak, jak większość emigracji, to jednak ciągle musiał rachować. Tych rachunków w jego notatkach jest całkiem sporo.
Trzeźwy racjonalista? A przecież powiadają, że narkoman…
Może nadarza się okazja, żeby wyplenić plotki o rzekomych doświadczeniach narkotycznych poety. Goźliński w swojej fantazmatycznej powieści Jul opartej na życiu Wielkiej Emigracji przedstawia mieszkanie Słowackiego niemal jako hurtownię dealera. Infantylna fascynacja „sztucznymi rajami” nie ma wiele wspólnego z prawdą, bo cierpiąc na suchoty gardlane, nie miał Słowacki trudności związanych z oddychaniem, które w tamtym czasie leczono właśnie opium. Zażywane od wczesnej młodości narkotyki – na co miał niby wskazywać Lambro – raczej powinny doprowadzić do regresu i degrengolady. Nie znamy w życiu Słowackiego, znaczonym choćby listami pisanymi w kilkutygodniowych odstępach, załamania stale jednak wznoszącej się ścieżki twórczości. Przeciwnie, obserwujemy samodyscyplinę, konsekwentną autodydaktykę i poważne traktowanie życiowego zadania.
Planował siebie?
Oczywiście. Ale nie w sensie, jaki dziś nadają temu spece od kariery w korporacjach. Planował siebie, bo chciał utrzymać wysoki poziom etyczny. Cieszył się życiem, urodą poznawanego świata, wiedział, że jego przeznaczenie wykracza poza standardową skalę zwykłego śmiertelnika. Starał się postępować logicznie i racjonalnie. Rozpoznał swój talent, ale też trzeźwo interesował się sytuacją emigracji, postępem nauki, polityką. I działał tak, jak w danych okolicznościach uznawał za stosowne, zabierał głos jako poeta, potem również jako członek różnych towarzystw i komitetów.
Bardzo silnie wyczuwa się u niego umysł krytyczny, analizowanie doświadczenia wewnętrznego, a zarazem autoironiczny dystans do siebie.
Obecna w jego utworach niemal od początku ironia świadczyła o doskonałym rozpoznaniu własnego talentu oraz temperamentu. Była skierowana do czytelnika wyrobionego, dlatego w wielu miejscach pozostawała niezauważona. Odkrywana, powodowała konieczność weryfikacji wcześniejszych odczytań. Romantyczna ironia miała funkcje przekraczające prosty krytycyzm, była częścią twórczej strategii. Niezależnie od zadań kreacyjnych (autokreacyjnych) ironia budowała ekskluzywną wspólnotę tych, którzy potrafią poza twardą fasadą oczywistości zobaczyć w kontrze konieczne dopełnienie pozornie prostego przekazu.
I w końcu pragmatyka, krytycznego ironistę nawiedza Duch. Kim lub czym jest ten Duch?
Tym razem moja odpowiedź będzie bardzo konkretna: duch jest najczęściej występującym w twórczości Słowackiego słowem. Występuje ponad sześć tysięcy razy, a od kolejnego w rankingu wyrazu dzieli go aż około trzy tysiące użyć! To są dane ze wstępnej wersji słownika frekwencyjnego, który jest początkowym efektem mojej współpracy z Clarin-PL (Common Language Resources & Technology Infrastructure). Miała nosa profesor Marta Piwińska, tytułując swoją książkę Juliusz Słowacki od duchów. Teraz nawet możemy uzupełnić ten tytuł: Słowacki od sześciu tysięcy duchów. I nie tylko ta ogromna liczba użyć słowa „duch”, ale ich dwukrotna niemal przewaga nad kolejnym w rankingu wyrazem – „człowiek” – okazuje się bardzo znacząca i niespotykana w porównaniu z analogicznymi danymi innych pisarzy. Naturalnie efekt ten zawdzięczamy w dużej mierze powtarzanej w ostatnim okresie jak mantra frazie – „wszystko przez Ducha i dla Ducha stworzone jest, a nic dla cielesnego celu nie istnieje”, która od chwili jej zapisania w Genezis z Ducha pojawia się niemal jak refren w pismach z ostatnich pięciu lat życia. Czyli w części twórczości, która nieznana była jego współczesnym, bo przeduchowiony Słowacki to Słowacki z rękopisów wydawanych pośmiertnie. Duch w ostatnich latach życia staje się dla niego jedyną i najprawdziwszą realnością; jest też prapoczątkiem (no bo przecież – genezis – z Ducha), a więc jest historią – przez tropiony w przeszłości korowód królów-duchów. Ale może przede wszystkim jest przyszłością. Pojawia się w wielkim wołaniu, a może nawet wywoływaniu czy projektowaniu wielkich duchów przyszłości – jak w wierszu o słowiańskim papieżu.
Czy to znaczy, że ten duch był duchem specyficznie polskim?
Sprawa polska jest niewątpliwie powiązana ze sprawą Ducha. W pismach stricte politycznych Słowackiego czytamy o naglącej potrzebie pozbycia się, czy też przepracowania zużytej idei, którą symbolizuje „kolorowy ułan” lub „półrycerze” obrazujący jakąś wręcz organiczną, przeklętą niemoc. Wkurza go naród, który – jak ironizuje niemal już po norwidowsku – ciągle tylko na konia wsiąść usiłuje. Kiedy Mickiewicz skwitował jego pierwsze tomy jako „piękny kościół, w którym nie ma Boga”, miał na myśli brak treści, brak idei. Ten zarzut ukryty w metaforze sugerującej dodatkowo bezbożność, w pozornie niewinnym zdaniu, znanym tylko z ustnej wersji i z satysfakcją powtarzanym jako plotka, dał hasło do ostracyzmu. Ale dla samego Słowackiego stało się być może jednym z impulsów, który niejako zaprogramował drogę twórczą! Tak się zaczęły jego zmagania z polskością. W 1839 roku, w Kilku słowach odpowiedzi… napisał, że czuje się „rycerzem tej nadpowietrznej walki, która się o narodowość naszą toczy”, chociaż upierał się, że „myli się ten, kto sądzi, że narodowość poezyi zależy na opisywaniu narodowych wypadków: wypadki są tylko szatą, ciałem, pod którym trzeba szukać duszy narodowej lub duszy świata”. Do roli duchowego przywódcy dojrzewał przez całe krótkie życie. Przecież jego wystąpienia, także przeciwko Mickiewiczowi, nie miały na celu dokopać przeciwnikowi. Wiedząc o przewodniej roli Mickiewicza, o sile przebicia i posłuchu wśród emigracji, reagował wtedy, gdy go coś naprawdę do tego zmuszało, gdy coś uważał za istotne. Była to na przykład kwestia relatywizmu. Kiedy Mickiewicz przemycał w koncepcji wallenrodyzmu makiaweliczną strategię podstępu, a mówiąc otwarcie po prostu zdrady, wtedy Słowacki mówił kategoryczne „nie”. Rycerz był dla niego figurą człowieczeństwa, najwyższym ideałem, i bronił go przeciwko wszelkim „półrycerzom” i kolorowym ułanom. Krytyczne słowa o Panu Tadeuszu, którego wielbił i zrozumiał jak nikt chyba z jemu współczesnych, znajduje też tylko dla groteskowego „bicia się na kije” – etosu rycerskiego topionego w wiejskim korycie, co nazwał genialnie „wieprzowatością”. Nie różnili się generalnie obaj samą ideą, jej istotą, ale strategią rozpowszechniania idei: Mickiewiczowej wyrozumiałości dla obolałych i sfrustrowanych rodaków Słowacki przeciwstawił ironię i sarkazm. Zdarzało się, że definiował polskość jako „gburostwo, pijaństwo, obżarstwo, / Siedem śmiertelnych grzechów, gust do wrzasku, / Do ukwaszonych ogórków, do herbów”. A przecież bezkompromisowa wizja „polactwa” nie przeszkadzała mu kreować wizji papieża słowiańskiego (de facto przecież: polskiego) czy kryptonimować słowem „Polska” i „polskość” najwyższego wspólnotowego ideału ludzkości. Ale co znamienne, jednocześnie zastrzegał w jednym z listów do matki: „do takiej Polski, w której by Boga i prawdy nie było, należeć nie pragnę”. Więc na pewno nie była to etniczna wspólnota krwi czy, mówiąc po dzisiejszemu, jednorodna grupa haploidalna… (…)