Boy odbrązowiony

Z Moniką Śliwińską rozmawia Tomasz Kłusek

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Pani Moniko, bezpośrednim impulsem do tej naszej rozmowy jest Książę, pani praca o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim, która okazała się fascynującym studium. Nie od Boya jednak chciałbym zacząć, ale od Lublina, a konkretnie mówiąc, od Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN, z uwagi na to, że zawsze pani podkreśla swoje związki z tą instytucją kulturalną. Proszę może opowiedzieć o swoim Lublinie.

Lublin jest moim prywatnym wyborem. Przyjechałam tu do liceum i, jak często bywa w takich przypadkach, zostałam. Nie wiem, czy jestem związana z miastem jako punktem na mapie. Coraz częściej spędzam kilka dni w tygodniu gdzieś w Polsce na spotkaniach autorskich albo kwerendach. Ważni są ludzie i to oni zatrzymują mnie w tym miejscu. Do Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN przyszłam w 2009 roku. Miałam za sobą kilka lat pracy w mediach regionalnych, o której można powiedzieć wszystko, ale nie to, że daje równowagę w życiu; postanowiłam zamknąć ten etap, ale nie chciałam rezygnować z pisania i kontaktu z tekstem. W ośrodku zostałam redaktorką portalu poświęconego historii Lublina i Lubelszczyzny i jestem nią do dziś. Przez te lata, kiedy pracowałam nad własnymi książkami, Brama Grodzka zawsze była obecna w moim życiu, zacieśniałam tę więź, rozluźniałam, ale nigdy nie chciałam rezygnować. Dzisiaj, równolegle do własnego biurka w domu, jest to moje drugie miejsce pracy. Tomek Pietrasiewicz stworzył w Bramie Grodzkiej miejsce, w którym odczytujemy biografię miasta i jego przedwojennych mieszkańców. Nie tak daleko stąd do tego, czym się zajmuję. Jest coś jeszcze: rekonstruowanie biografii to proces, który przechodzi się w pojedynkę. Nie potrafię pisać wśród ludzi, ale potrzebuję ich do życia. Ulica Grodzka to miejsca, które są dla mnie ważne, to także relacje, nawyki, których nie zmieniam. Pod tym względem jest to przestrzeń, z którą czuję się związana.

A Kraków? Tutaj nie chodzi mi jednak tyle o Kraków współczesny, ile bardziej o miasto Stanisława Wyspiańskiego, panien z Wesela, muz młodopolskich i w końcu Boya. Oczywiście w pani książkach pojawiają się miasta inne, choćby Warszawa i Lwów, ale Kraków, ten z przełomu wieków, młodopolski, modernistyczny, później międzywojenny ukazywany jest tak sugestywnie, że w czasie lektury czuję się tak, jakbym chodził tamtymi uliczkami, odwiedzał kabarety z Zielonym Balonikiem na czele, przesiadywał w kawiarniach. Miejsca i ludzie, ludzie i miejsca… Kiedy odkryła pani dla siebie tamten czas, tamtych ludzi, tamte miejsca?

Zabawne jest to, że po latach wyjazdów na kwerendy do krakowskich archiwów wciąż potrafię zgubić się w tym mieście. Kraków współczesny w dużej mierze pozostaje dla mnie nieznany. Myślę jednak, że tak jest dobrze, bo rekonstruując tamten Kraków i tamte czasy, mogę podejść do tematu bez obciążenia i zachwycać się tym, co dla jego mieszkańców jest może oczywiste. W Kraków z przełomu wieków weszłam dzięki Boyowi jeszcze na studiach. Zainteresowałam się nim po lekturze Wyznań gorszycielki Ireny Krzywickiej w opracowaniu Agaty Tuszyńskiej. Paradoksalnie od początku bardziej interesował mnie jako mężczyzna niż pisarz; miałam do tamtej chwili skojarzenie o Żeleńskim jako autorze głównie przestarzałych Słówek i Plotki o „Weselu” Wyspiańskiego maglowanej na lekcjach polskiego – a więc nic bardziej odstręczającego nowych czytelników. Jama Michalikowa, gdzie skierowałam pierwsze kroki, przedstawiała się jak muzeum figur woskowych. Trudno było w tych pomnikach przeszłości znaleźć coś aktualnego i atrakcyjnego. Ale tak się składa, że lubię czas przeszły i tylko w teraźniejszości brakuje mi cierpliwości, a Boy stopniowo odkrywany stawał się mi bliższy. Po Krakowie, Warszawie pojechałam do Lwowa. To był znowu rok 2009, kiedy pierwszy raz weszłam do kamienicy przy ulicy Saksahańskiego, dawniej Romanowicza, skąd w lipcu 1941 roku wyprowadzono Boya na śmierć. Z tamtego wyjazdu przywiozłam Wiesławowi Uchańskiemu, prezesowi wydawnictwa „Iskry”, pudełeczko ziemi ze Wzgórz Wuleckich, gdzie zginął Boy z grupą aresztowanych – świadomie nie używam sformułowania „z grupą profesorów lwowskich”, bo tamtej nocy zginęły też inne osoby, chciałabym, aby ich śmierć była równie istotna w tym kontekście. Z Wiesławem Uchańskim zeszliśmy się w swoich zainteresowaniach Boyem, jako że siedziba wydawnictwa mieściła się pod tym samym adresem, gdzie Żeleńscy przenieśli się po wyjeździe z Krakowa. Niedługo po tamtej podróży do Lwowa zaczęłam pracę nad biografią Zofii z Pareńskich, żony Boya, i jej sióstr znanych z portretów Wyspiańskiego. Ukazała się w 2014 roku właśnie w wydawnictwie „Iskry”.

Mam wrażenie, że wiele biografii to rzeczy słabo udokumentowane, wtórne, kompilatorskie. Często ich twórcy mają swoje pomysły, które na siłę próbują realizować kosztem faktów, przemilczeń i nadinterpretacji. Z drugiej strony powstają nudne cegły, gdzie autorzy nie nadają swojej konstrukcji zebranemu materiałowi. Pani biografia Boya, wcześniejsze prace również, to doskonałe przykłady na to, że można przepłynąć między Scyllą a Charybdą. Dla mnie biografia Boya to rzecz tak bogato udokumentowana, że to już nie doktorat nawet, ale habilitacja. Jednocześnie to wspaniała literatura. Książka, którą można dosłownie pochłonąć w dwa, trzy dni. Proszę zdradzić coś ze swego warsztatu badawczego. Pytam głównie o to, jak udaje się pani zapanować nad tym ogromem informacji, który wyłania się spośród mnóstwa dokumentów, relacji, artykułów i książek?

Pomaga mi w tym własne doświadczenie redaktorskie, ale tak naprawdę wciąż uczę się na swoich tekstach. Na przykład przy każdej biografii, nad którą pracuję, pojawia się osoba z otoczenia bohatera, której wizerunek prywatny okazuje się inny od utrwalonego w literaturze, a przynajmniej bardziej złożony. W przypadku biografii Wyspiańskiego była to jego żona Teodora, przy Pannach z „Wesela” – Lucjan Rydel. W takich przypadkach mam przeświadczenie, że jeśli o tym nie napiszę, przepadnie okazja do sprostowania i możliwość zwrócenia tej osobie części własnego życiorysu. To mi czasem rozsadza narrację, ale nie potrafię z tego zrezygnować. Oddanie głosu Teodorze Wyspiańskiej zaowocowało tym, że pojawiła się w przestrzeni artystycznej i dzisiaj czuję się matką chrzestną jej obecności w innych dziełach z ostatnich lat. Z drugiej strony zdarzają się zaskakujące reakcje – najdziwniejszy list, jaki otrzymałam, zawierał zarzut, że rozwinięty przeze mnie wątek związku Wyspiańskiego z Teodorą „podważa jego wiarygodność jako człowieka”. Zachowałam go sobie na pamiątkę. Wracając do pytania, w selekcjonowaniu materiału wchodzącego do książki tak naprawdę najbardziej pomaga czas, który pozwala spojrzeć na całość chłodnym okiem i bez emocji. Nad każdą książką pracuję zwykle trzy lata (Boya pisałam dłużej). Dla mnie praca biografki rozpoczyna się od zbudowania relacji z bohaterem lub bohaterką, a to wymaga czasu. Nie do każdego udaje się dotrzeć w ten sam sposób. Dużą i ważną częścią moich książek są archiwalia. Kwerendy robię samodzielnie, bo inaczej nie weszłabym w ten świat głęboko, a jedynie ślizgała się po powierzchni; to także wymaga czasu. W pierwszym etapie prac zbieram dosłownie wszystko. Odwiedzam archiwa państwowe, kościelne i prywatne – jeśli wiem, do kogo dotrzeć. Na miejscu robię dziesiątki zdjęć i dopiero w domu wrzucam je na duży monitor i selekcjonuję. Dawniej niektóre instytucje nakładały ograniczenia na liczbę kopii fotograficznych w obrębie jednego dokumentu, to zmuszało mnie do wielokrotnych powrotów w to samo miejsce. Na szczęście teraz jest lepiej. Do tego prasa z epoki, codzienna i specjalistyczna, mnóstwo drobiazgowej pracy, której – znowu – nie oddałabym nikomu ze strachu, że przeoczy coś istotnego. Z drugiej strony tak poznaję realia tamtego czasu, które później odbijają się w moich książkach. Kiedy pisałam o chorobie Wyspiańskiego, umówiłam się na spotkanie z zarekomendowaną panią profesor na oddziale chorób skórnych i wenerycznych, ale nawet pomimo najlepszych i pomocnych lekarzy okazało się, że nikt dokładnie nie wie, jak leczono choroby weneryczne na przełomie XIX i XX wieku. Przeczytałam specjalistyczną prasę medyczną z okresu przed chorobą Wyspiańskiego, w trakcie i tuż po jego śmierci. Tak dowiedziałam się o metodach leczenia, problemach związanych ze stosowaniem i dawkowaniem rtęci, znalazłam prace naukowe lekarzy opiekujących się Wyspiańskim i po pewnym czasie wiedziałam już na przykład, który z nich jest zwolennikiem szybkiej, intensywnej kuracji, a który preferuje mniejsze dawki w dłuższym leczeniu. To tylko jednostkowe przykłady tego, jak wiele własnego czasu oddaje się opisywanej postaci i jak jest on istotny w procesie zbierania, weryfikowania i pisania.   (…)