Humanistyka jako sztuka walki
Z Krzysztofem Rutkowskim rozmawia Agnieszka Papieska
(...) Rekonstruowanie tekstów Aleksandra Wata – jak napisał pan w Raptularzu końca wieku – wymagało od pana „współ-czucia” i „współ-myślenia”. Czy to współ-czucie i współ-myślenie nie oznacza, że gdyby nad stronicami Wata pochylał się ktoś inny niż pan, mielibyśmy dziś inny Dziennik bez samogłosek, inny Świat na haku i pod kluczem?
Oczywiście, że tak. Pracując nad ineditami Wata, współ-czując – pokornie, jak najuważniej – i współ-myśląc, starałem się zrozumieć, co on by miał mi do powiedzenia, gdyby mógł jeszcze coś powiedzieć, gdybym nie obcował tylko ze śladami na piasku. Ja idę tropem, idę po jakiejś ścieżce, ścieżka jest zarośnięta, wąska, człowiek się kaleczy o najrozmaitsze krzaki i kolce, Wat mnie kaleczy tym, co jest tylko śladem jego myślenia – ale dobrze, chcę wmyśleć się w to, co by mógł powiedzieć, tak jak mówił Miłoszowi, kiedy nagrywali Mój wiek. Niech dialog duchów rozpocznie się między nami. Gdyby to był ktoś inny, wysłuchałby innych głosów, nastawiłby zrekonstruowane teksty na inną tonację. Być może powstałyby inne tomy, które oczywiście miałyby rdzeń podobny, ale kształt całości byłby z pewnością inny. To jest niekończąca się rozmowa. Na tym polega uprawianie tak zwanej humanistyki, to wrzucanie kamienia do wody, robią się kręgi i z tych kręgów powstaje jakaś kompozycja, a potem przychodzi następny kandydat, z warsztatem mniej lub bardziej wydoskonalonym, i znowu wrzuca kamienie do wody i w zależności od tego, jak je wrzuca, jakie jest światło, pod jakim kątem promienie słońca padają na taflę wody – tworzą się inne kręgi. W myśleniu o znakach, o literaturze, sztuce, praca nigdy się nie kończy, na tym polega istota tej sztuki, humanistyki jako sztuki. Dlaczego musimy od nowa tłumaczyć Szekspira? Czy jakiś przekład jest niewystarczający, jest zły? Nie, tylko inny czas, inne światło, mówimy innym językiem i inne sensy do nas docierają. Dlaczego trzeba cyklicznie tłumaczyć Homera? Dlaczego trzeba pisać o Mickiewiczu? Z tego samego powodu. Jest to nieskończona praca.
W jaki sposób doświadczenie z pismami Wata wpłynęło na pana myślenie o Mickiewiczu?
Praca nad archiwum Wata uświadomiła mi paradoks tekstu, który nie istnieje, czy też – istnieje inaczej. Jak do niego dotrzeć? Jak go wydobyć? Nauczyłem się wtedy, że jeśli mam do czynienia z tekstem – nie to, że uszkodzonym, fragmentarycznym czy niepełnym – tylko takim, którego istnienie jest inne, to powinienem go współtworzyć, w pokorze, z najlepszymi intencjami, z całymi warstwami zgromadzonej wiedzy, w dialogu z człowiekiem, którego głos domaga się wydobycia. Tak jest z Mickiewiczem i jego prelekcjami paryskimi. Znajdujemy się w sytuacji katastrofalnej, ponieważ nie mamy krytycznego wydania dzieł Mickiewicza. Nie można sobie wyobrazić Anglików bez wydania krytycznego dzieł Szekspira albo Niemców bez Goethego. Czy polscy historycy literatury byli leniwi? Nie, wspaniałe umysły, znakomite postacie, oddane Mickiewiczowi. A dlaczego nie? Z powodu Mickiewicza. Mamy wydanie narodowe, jubileuszowe czy rocznicowe, których częścią są tomy Literatury słowiańskiej – to, co tam znajdujemy, to kompilacja – znakomita zresztą – Leona Płoszewskiego, który zaczął nad tym pracować jeszcze przed wojną, dla Wydania Sejmowego. Wcześniej mieliśmy do czynienia z przekładem Feliksa Wrotnowskiego, który zrobił trzy wydania prelekcji paryskich. Ale rzecz polega na tym, że Mickiewicz po pierwsze tych prelekcji nie napisał, tylko je wygłosił, a po drugie mówił po francusku, a raczej w języku bardzo zbliżonym do francuskiego, w swoim języku. George Sand czy inni wielcy Francuzi twierdzili, że Mickiewicz po francusku mówi strasznie, ale odsłania taką energię w tym języku, której oni sami się nie spodziewali. Trzeba sobie uświadomić, że występowanie Adama Mickiewicza przez blisko cztery lata w College de France to był największy skandal kultury europejskiej XIX wieku, o czym wiedziała cała Europa, z wyjątkiem nas. Być może stąd się bierze tyle prostactwa w polskim życiu duchowym, że mamy do czynienia z wielką czarną dziurą w kulturze polskiej – i nie tylko polskiej. Stajemy przed fenomenem na miarę europejską i światową, ale ten fenomen jest nam nieznany. Nie wiemy: co Mickiewicz właściwie zrobił, co on właściwie mówił, co on właściwie napisał? To wielkie wyzwanie, z którym należy się zmierzyć.
Zmagam się z tym od dwudziestu lat i mam nadzieję, że nareszcie, po raz pierwszy, uda się zrobić krytyczne wydanie prelekcji paryskich – ale dlatego, że będą one nie na papierze, tylko na płaszczyźnie cyfrowej, nad czym pracuję z moimi przyjaciółmi z Politechniki Wrocławskiej. Po latach zmagań i prób zbudowałem zespół, zebrałem załogę okrętu korsarskiego i zrobimy krytyczne wydanie prelekcji paryskich Mickiewicza. Punktem wyjścia jest uprzytomnienie sobie tego, że obcujemy z tekstem, którego istnienie rozwija się w czasie, począwszy od 20 grudnia 1840 roku, daty pierwszego wykładu, do dziś. Ciąg dalszy nastąpi. Niedawno odkryłem, że pewien Francuz, Alexandre Erdan – który wydał w sześciu tomach lekkie wariactwo pod tytułem La France mystique, gdzie kilka rozdziałów poświęcił polskim mistykom, w tym Towiańskiemu i Mickiewiczowi – cytuje dwa najważniejsze, najpóźniejsze wykłady Mickiewicza w College de France, jak twierdzi, ze stenogramu. Dlatego trzeba krok po kroku śledzić w najrozmaitszych miejscach, jak się tworzył i przetwarzał ten głos, jak się odbijał w różnych tekstach. (...)