Piszę wtedy, kiedy muszę

Z Janem Polkowskim rozmawia Ireneusz Staroń

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Zastanawiam się nad pańską wyobraźnią poetycką, którą w najściślejszym sensie można opisywać w kategoriach techniki filmowej. A więc oko lirycznej kamery skupia się zrazu na konkretnym, materialnym detalu, aby później, często w niewiarygodnym tempie, ukazać nam ujęcie panoramiczne, przejść do planu kosmicznego, wręcz Boskiego. Tak dzieje się chociażby w utworze W przeddzień z tomu Pomieszane języki. Czytamy najpierw: „Patrzyłem na kosmos pszczelego plastra / gdy powiedziałeś że piszesz pożegnalną mowę / na swój pogrzeb”. I wraz ze słowami przez kolejne wersy przelatuje wiatr, uderza w nas tchnienie Ducha, zaś wywołany ciąg obrazów otwiera się na archetypy i symbole, łączy aluzje do hekatomby współczesnych chrześcijan z biblijnymi znakami. Czy poeta jest władcą patrzenia? Panem swojej wyobraźni? A może to ona panuje nad nim? Zaraża frenezją wolności?

Wyobraźnia jest sprzęgnięta z językiem, nie istnieje bez jego wsparcia. Tworzenie jest mocowaniem się z językiem, a za pomocą języka ze światem nie tylko dotykalnym, ale także światem idei, losów ludzkich, esencji, czasu, więc nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć, że to on decyduje o tym, jaki świat ogląda. W tym celu musiałby być bogiem, co pan zdaje się brać pod uwagę w swoim pytaniu, ale ja muszę zaprzeczyć. Wszystko, nie tylko literatura, sprowadza się do nazywania. To wydaje się banalne, ale sztuka próbuje nazwać to, co odczuwa się wszystkimi zmysłami, całym istnieniem. Można powiedzieć, że ci twórcy, którzy dotykają istoty rzeczy, przekraczają granice poznania. Tak się dzieje, jeśli traktujemy sztukę serio, nie zaś jako pewnego rodzaju grę luster, zabawę, manifestowanie wątpliwości, obrzęd podważania własnego zdania chwilę po jego wypowiedzeniu. Jeżeli sztuka jest próbą przywracania ładu, musi dążyć do poważnego wysiłku i musi oznaczać spor także z samym językiem. Bo język ma swoją własną logikę, własne tajemnice, swoje własne bogate treści zamknięte przez tysiąclecia w słowach, w związkach frazeologicznych. I on próbuje zapanować nad każdym z nas, narzucić rozrastający się sens, pozostawić go poza naszą kontrolą. Język broni wolności i tajemnicy stworzenia. Po wielu tysiącach lat słowo „rzeka” oznacza coś więcej niż płynącą wodę i niesie w swoich wodach ogrom sensów w dużej mierze ukrytych, niezapamiętanych, ujawniających się pod wpływem rożnych impulsów, czasem jak iluminacja. A zatem: nie władam tym w pełni co widzę, co myślę, co czuję, lecz walczę, badam, spieram się i analizuję, aczkolwiek mam również w wielu kluczowych kwestiach pewność. To jest coś, czego twórcy dziś się boją jak ognia, czego się wystrzegają. Modne jest wątpienie. Wiara w nietrwałość wartości, cnót, zasad. Patrz, bezceremonialne, bez segregowania, wyrzucenie na śmietnik prawdy, dobra i piękna. Ja się na nich opieram, więc nie żyję i nie piszę po omacku, ale cały czas biorę udział w próbie sił z językiem, ludźmi, światem.

Skoro już na początku tej rozmowy pozwoliłem, aby prowadził mnie wiatr, poddam mu się do końca. I właśnie w wierszu o tytule Wiatr czytamy: „długo w szczelinie między rzeczywistością / a mną łączyłem w pary przeznaczone sobie dozgonnie / rzeczowniki i przymiotniki”. W pańskiej poezji język staje się wręcz dotykalny. Słowo to rzecz, konkret, za który powinniśmy być bardzo mocno odpowiedzialni. Poezji nie można chyba pisać bezkarnie?

Wypowiadanie się wymaga odpowiedzialności, w przypadku sztuki szczególnie. Każde słowo wyraża nasze człowieczeństwo lub je degraduje, określa nas wobec świata lub ten świat zakłamuje, buduje naszą osobowość lub przerabia ją na marketingową końcówkę kłamstwa. Jesteśmy córkami i synami słów. Obecnie te pytania stają się szczególnie ważne, ponieważ obserwujemy pełzające zwycięstwo rewolucji, która się zaczęła w latach sześćdziesiątych XX wieku. Żyją jeszcze ci, którzy ją organizowali, zbierali fragmenty myśli Mao, Lenina i Marksa, i próbowali nagiąć ludzkość do tych obciążonych ludobójstwem sloganów. Ta rewolucja, która odrzucała wartości, religię, tradycję, dorobek kultury, ukształtowane przez pokolenia obyczaje, zasadę negocjacji i konsensusu, zakwestionowała autorytety, osiągnęła dzisiaj swój finał. W jego ramach język jest wywracany na nice. Ludzie sterroryzowani przez sojusz mediów, polityków, profesorów i pracodawców zmuszani są do życia w ideologicznej nierzeczywistości. Nie ma już kobiet tylko osoby menstruujące, bo prawo do tego określenia ma mieć facet, który wczoraj uznał, że czuje się kobietą. Wyrzucanie z pracy za cytowanie Pisma Świętego jest szczytem tolerancji. Biały człowiek jest rasistą z urodzenia, a koncerny kosmetyczne wycofują słowo „biały” z nazw i opisów. Kolor skóry stał się powodem usankcjonowanego prawnie awansu lub wyrokiem karnym. Takie nadużycia powodują, że rzeczywistość, przeszłość i prawda są zabijane. Słowa służą rewolucji, a nie poznaniu. Tracąc język, przestajemy być ludźmi. Pozbawienie możliwości lojalnego nazywania rzeczy po imieniu jest odebraniem człowieczeństwa. A odebranie języka i w konsekwencji zabicie człowieczeństwa jest celem każdej rewolucji.

W Pomieszanych językach obserwujemy świat „w narzeczu zagłady”, a to fraza z pańskiego wiersza sprzed czterdziestu lat. Na temat owego „narzecza” mówił Marian Stala w Liście do Jana Polkowskiego, który nawiązywał do Listu do Jana Bugaja Kazimierza Wyki. No właśnie, skoro już jesteśmy przy katastroficznej wyobraźni Baczyńskiego… Zagłada języków to w najnowszym tomie nieledwie wojenna pożoga. „Sunące po wybiegach sparciałe lalki / z rozprutymi brzuchami”, a gdzieś „na brudnym dnie przepaści” ostatni obrońcy. „Na nasze głowy opadają zakrwawione pióra / łzy gniazd i sine sny zrzucanych z góry”. Język umiera, lecz wierszowe frazy są przecież piękne.

Język nie umarł. Jest zabijany, torturowany, słowa są wyjmowane spod prawa. Jednak języka nie można otoczyć, aresztować, wymordować albo zesłać do obozu. Jest zaprawiony w walce o wolność, szczególnie język polski. Wiem, że posługuję się językiem rannym, zakrwawionym, także skażonym, zdeprawowanym przez zdrajców, czasami słowa wydają się umierać na moich rękach. Miałbym tego nie zauważać? Ja leczę się polszczyzną i równocześnie opatruję jej rany. Właściwie użyte słowa, współbrzmienie frazy z czasem i losem, otarcie się o piękno zmysłowo odczuwanego sensu powoduje, że znajdujemy szczelinę, promień światła i obaj możemy odżyć. Słowo niesie piękno nawet w tych wierszach, które dotykają zła. Można by powiedzieć, że to niekonsekwentne, bo jeśli zło zwycięża, wówczas język staje się przykry, obłudny, wstrętny. Gnije nie tylko jego sens, ale i brzmienie. Niech pan posłucha, jak rosyjskie wiersze recytuje Josif Brodski, a potem posłucha przemówienia Putina. To dwa rożne języki, chociaż ten sam alfabet i słownik. Zło, wielkoruskie imperialne dążenie do podboju i dominacji słyszy się w warstwie brzmieniowej, intonacyjnej, w akcencie, w stylu i związkach frazeologicznych. Słowa są tak ułożone i wypowiedziane, że powstaje inny, złowrogi język. Zło ma potworną siłę. Mówiący zazwyczaj chce je ukryć i stara się mówić łagodnie, z uśmiechem, ciepło, czasem ze sprawiedliwą surowością, ale kłamstwo i tak wyłazi z języka. Język bowiem bez rozgłosu pracuje na rzecz naszego człowieczeństwa. Ostrzega: uważaj, to mówi zło. Walczy, by zachować prawdę, piękno i dobro. Sam nie wygra. Dlatego nawet w najbardziej złowrogich, przerażających wierszach próbuję mu w ozdrowieńczych działaniach pomoc. To obowiązek każdego poety. (...)