Literatura wymaga wysiłku
Z Dariuszem Pachockim rozmawia Agnieszka Papieska
Wielu czytelników może zdziwić korespondencja między Mrożkiem a Tyrmandem, bo z ich dzienników czy listów do innych osób nie wynika, iżby łączyła ich bliższa więź. Jak pan natrafił na ten blok listów?
Przyznam, że sam byłem zaskoczony, że taka korespondencja istnieje. Podczas kwerendy w ramach stypendium w Instytucie Hoovera na Uniwersytecie Stanforda, gdzie przeglądałem zdeponowane tam archiwalia Leopolda Tyrmanda – a interesowały mnie wtedy dzienniki pisarza – trafiłem na listy Mrożka do Tyrmanda. Bardzo mnie wciągnęły i byłem ciekaw, co jest w listach pisanych w drugą stronę. W ten sposób zaczęły się moje poszukiwania zmierzające do skompletowania korespondencyjnego dwugłosu, szczęśliwie zakończone publikacją.
W jakich okolicznościach zawiązała się ta dość nieoczekiwana przyjaźń pomiędzy pisarzami?
Próbowałem znaleźć moment inicjalny przyjaźni Tyrmanda i Mrożka – i miałem z tym duży kłopot. Ani w książkach biograficznych, ani w żadnych dokumentach nie znalazłem informacji na ten temat. Przyszła mi z pomocą druga żona Tyrmanda, pani Barbara Hoff, która wyjaśniła, że gdy Mrożek, jeszcze mieszkając w Polsce, borykał się z tłumaczeniem zagranicznej umowy wydawniczej, to właśnie ona zaproponowała, żeby pomógł mu Tyrmand, świetnie władający językami. Zaiskrzyło intelektualnie między nimi, aczkolwiek ta relacja rozwinęła się dopiero wtedy, kiedy obydwaj znaleźli się na emigracji, czyli w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Zaczęli pisać do siebie listy i okazało się, że mają sobie wiele do powiedzenia. W chwili rozpoczęcia korespondencji obydwaj byli już ukształtowanymi i znanymi pisarzami, Tyrmand był autorem Złego, a Mrożek – Tanga, natomiast rzeczą dosyć zaskakującą jest to, że Tyrmand, choć starszy od Mrożka o dekadę – bo urodził się w 1920 roku, a Mrożek w 1930 – pisał do niego jak do mentora.
Głównym tematem tej korespondencji – powiedziałabym nawet: jedynym – jest polskość, która obydwu uwiera. Każdemu z nich jest niewygodnie jako Polakowi, ale chyba każdemu z innego powodu.
Obydwaj mieli kłopot z tym, jak się odnaleźć na emigracji, nie tylko z powodu trudności związanych z asymilacją, lecz także dlatego, że mieli świadomość, iż pisarz istnieje tylko w języku, a językiem dla nich najważniejszym był polski. Mrożek miał łatwiejszy start, jego sztuki były wystawiane i nie zamierzał rezygnować z polszczyzny, natomiast Tyrmand od początku starał się być pisarzem anglojęzycznym. Jednak Tyrmand anglojęzyczny, co trzeba wyraźnie powiedzieć, to słabszy Tyrmand. Zachowały się świadectwa, które pokazują, jak się z tym językiem zmagał. Ktoś mu pomagał w pisaniu, w doborze konstrukcji językowych, w stylistyce. Pozostanie przy języku polskim byłoby dla niego chyba lepsze, ale trzeba zrozumieć jego motywację. W Polsce spalił za sobą mosty, więc co mu pozostało? Wiedział, że pisząc po polsku, w Stanach nie zaistnieje, więc walczył z angielskim – a była to walka bardzo trudna.
Tyrmand zwierzał się Mrożkowi: „Mam w sobie jakieś dławiące przekonanie, że pisanie rzeczy ważnych po polsku jest jakoś mało ważne i niczego donikąd nie wnosi, zaś pisanie rzeczy mniej ważnych po angielsku daje mi jakieś prawo udziału w czymś poważniejszym”. Czy pan by się zgodził z taką konstatacją?
To raczej prowokacja. W listach Tyrmanda takich prowokacji jest więcej, co intelektualnie podsycało tę korespondencję. Tyrmand, wypowiadając takie słowa, raczej z góry próbuje się usprawiedliwić, że nie będzie potrafił jako obcokrajowiec pisać o pewnych kwestiach. Dobrze mu wychodziły teksty, które publikował w tygodniku „The New Yorker”, ale jego powodzenie skończyło się, gdy podpadł amerykańskiej lewicy, bo – co ciekawe – Tyrmand, który w Polsce był liberałem, w Stanach stał się konserwatystą. Trudno mi jednak zgodzić się ze stwierdzeniem, że gdyby pisał po polsku, byłyby to rzeczy mało ważne. Myślę, że po prostu czuł się już zmęczony Polską, bo przecież na jego decyzję o pozostaniu na emigracji wpłynął także fakt, że w kraju nie mógł się realizować jako pisarz.
Choć Tyrmand próbował się wyrzec swojej polskości, ona cały czas w nim tkwiła. To, że od pewnego momentu zaczęło mu się wieść w Ameryce coraz gorzej, brało się stąd, że stracił zaufanie możnych, a stracił je jako Polak, nie jako nowy Amerykanin, ponieważ był radykalny, chcąc tłumaczyć Amerykę Amerykanom – i był radykalny po polsku. Polskość zamanifestowała się w jego zapalczywości, konserwatyzmie, a także – powiedziałbym – w wierności własnym przekonaniom. Uważał, że nie można mówić czegoś, co zyskałoby poklask, jeśli to nie jest prawda. Tyrmand próbował swoje doświadczenia z systemem komunistycznym przekazać amerykańskim czytelnikom, ale oni nie bardzo mu wierzyli. Niestety pisarz coraz bardziej się radykalizował, aż w końcu zupełnie przestał być dla Amerykanów wiarygodny i został przez nich odrzucony.
Mrożek obrał inną niż Tyrmand strategię wobec polskości – „niedogodność bycia Polakiem” wykorzystywał twórczo. Prześmiewał polskie wady i osiągnął w tym mistrzostwo, czego przykładem są znakomici Emigranci z 1974 roku. (...)