Sztuka i całowanie ręki
Z Kazimierzem Nowosielskim rozmawia Zbigniew Chojnowski
Intryguje mnie pewna twoja tajemnica. Byłeś polonistą szkolnym, nauczycielem akademickim, filologiem i filozofem, literaturoznawcą, profesorem nauk humanistycznych, krytykiem sztuki, redaktorem, publicystą, organizatorem i uczestnikiem życia literacko-artystycznego itd. Żadna z tych ról nie przesłoniła ciebie jako poety.
Bo ja wiem, czy to – jak powiadasz – tajemnica… Po prostu tak jest. Tak się ułożyło. Przyznaję, że sporo w tym moim żywocie rozmaitych duchowych oraz intelektualnych zatrudnień. Ale chyba pierwsza była poezja. Od niej się wszystko zaczęło: pisanie okolicznościowych wierszyków w szkole podstawowej i jakichś tam, pod wpływem Mickiewicza, ballad o tajemnych – jak mi się zadawało – miejscach w mojej wioskowej okolicy. Potem przyszedł czas poetyckiej posuchy – i dopiero po latach, na polonistycznych studiach, znów dało znać o sobie żarliwe czytanie, tym razem przede wszystkim dwudziestowiecznej poezji polskiej: Leśmian, Grochowiak, Herbert… Wtedy też pojawiły się pierwsze, publikowane na łamach studenckich pisemek, refleksje o niej oraz wygłaszane na posiedzeniach Koła Polonistów referaty. Jednakże przełomowy, jak mi się wydaje, był mój poetycki debiut na łamach miesięcznika „Litery” w 1970 roku. Po studiach zacząłem drukować rozmaite recenzje w ogólnopolskich czasopismach. Ważny też był szkic o Leśmianie ogłoszony w „Zeszytach Naukowych Wydziału Humanistycznego UG”. I tak się to do dzisiaj dzieje: powolutku i – mam nadzieję – ubogacająco. Nie tylko dla mnie, ale i dla choćby paru czytelników. Oby tylko rzetelnie, uczciwie: z zaangażowaniem rozumu i serca.
Jesteś gdańszczaninem od ponad pół wieku. A jakie znaczenie ma dla ciebie okolica rodzinna, czyli Rybno na Kujawach?
Całe dzieciństwo i wczesną młodość spędziłem na kujawskiej wsi. Moi rodzice prowadzili ośmiohektarowe gospodarstwo. Matka była Kujawianką, ojciec zaś pochodził z Kresów, a konkretnie z Oszmiany. Towarzyszyło mi dwoje rodzeństwa: siostra i brat. Ziemia w okolicy była licha, piątej i szóstej klasy. Wiem przeto, czym chłopski trud, codzienny mozół, zapach potu i gnoju. Wychowywałem się nad Notecią – najbardziej tajemniczym miejscem mojego dzieciństwa. Powiem szczerze, iż nie ciągnęło mnie do gospodarskich czynności. Bliższe mi były książki: świat fantazji, egzotycznych wypraw, pięknych dziewcząt, wojennych przygód… Więc na rozmaite sposoby wymykałem się swojej wsiowej codzienności. W pewnym sensie osobną rzeczywistość stanowiła szkoła; najpierw podstawowa, a potem liceum. Do tego ostatniego jeździłem na rowerze. Najważniejszym momentem był wyjazd na polonistyczne studia do Gdańska, gdzie spotkałem się z zupełnie nowym środowiskiem: społecznym, kulturalnym, obyczajowym… Coś utraciłem, ale i coś zyskałem… I tym też w znacznym stopniu żyje moja poezja; ba, w pewnej mierze cała moja twórczość. Ale to rzecz na osobną opowieść.
Przypuszczam, że zamierzałeś napisać prozę autobiograficzną. Stawanie u źródeł kultury, wartości, człowieczego losu to twoja specjalność.
Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Nie mam powieściopisarskiego talentu. Jednak dobrą prozę chyba nieźle wyczuwam… Powiem ci też, że całe moje pisanie, w tym również teksty o literaturze i sztuce, traktuję jako swego rodzaju autobiografię: duchową, intelektualną, świadomościową. Wszak piszę o moich spotkaniach ze świadectwami innych osób, o mojej przygodzie z nimi. Próbuję te moje przygody nazwać, uporządkować, czasem też ocenić; rozważyć ich przydatność. W zasadzie to każde pisanie jest porządkowaniem doświadczeń: osobistych oraz wspólnotowych. Tak też chciałbym je widzieć i uprawiać.
Jednak wszystkiego nie przeczytasz, nie przerobisz…
Ale starać się trzeba – z nadzieją, iż może to się nie tylko mnie, ale i jeszcze komuś przyda. Należę do ciułaczy i zawsze mi trochę szkoda, że coś się bezrefleksyjnie pomija, lekceważy. Prowadzę, że tak powiem, gospodarkę drobnotowarową. Mój śp. ojciec – pamiętam – kiedy znalazł na drodze jakiś zardzewiały, pogięty gwóźdź, to go podnosił i wsadzał do kieszeni, a potem w szopce prostował i kładł do skrzyneczki, „bo szkoda, żeby się zmarnował”. Ale po jego śmierci ktoś to wszystko wyrzucił. I może też taki los czeka nasze wiersze, szkice, przeżycia… Mówi się: trudno. I ciuła się dalej.
Pisanie jest formą wyznawania nadziei. Czyżbyś był sceptyczny wobec przyszłości literatury, a zwłaszcza poezji?
Bo ja wiem, czy tak jest… Ona wydaje mi się bardziej świadectwem naszej obecności niźli bezpośrednim „wyznaniem nadziei”; świadectwem naszego duchowego uposażenia, doświadczeń, wrażliwości… Jako że literatura ze słowa czyni swoje podstawowe, a właściwie jedyne medium – to właśnie ono (słowo) jest dlań najważniejsze. I nade wszystko z wrażliwości na nie każdy pisarz, prędzej czy później, bywa rozliczany. Poezja, sądzę, najpełniej wykorzystuje wszystkie realności i potencjalności słowa (semantyczne, meliczne, kontekstualne…) – i dlatego wydaje mi się najlepszym probierzem kondycji danego języka. A język to przecież nasza świadomość, a więc i zdolność rozpoznawania prawdy o świecie, o nas samych, o naszym usytuowaniu w bycie i wśród wartości. Uważam, że bez dobrej literatury jałowieje nasza duchowość. Zatem – zachowując miarę – można by rzec, że odpowiedzialne, żarliwe, szczere pisanie jest też na swój sposób manifestacją i realizacją związanych ze słowem nadziei.
A jak to jest dzisiaj z poezją?
Sam widzisz, że ona coraz mniej miejsca zajmuje w naszym życiu. Niemal zupełnie zniknęła z gazet, radia, telewizji. Poeci schronili się w jakichś artystycznych niszach i coś tam kombinują. Ale co z tego będzie – nie wiem.
Może jednak pokusiłbyś się o jakąś diagnozę?
Powiem ci choćby o jednym, ale za to bardzo ważnym aspekcie tego stanu rzeczy: o miłości. Bez niej nie ma piękna, a więc i nie ma rzeczywiście ubogacającej twórczości. Otóż widzę, że w szeroko rozumianej kulturze miłość przestała być miłością rozeznającą prawdę. Skumała się z erotyzmem, erotyzm zaś ze szczęściem, a szczęście z doraźną satysfakcją. Wszystko bez odniesienia do Boga i do osoby drugiego człowieka. Żyjemy w zafałszowanej przestrzeni aksjologicznej, a jedną z jej ofiar stało się piękno. Tandeta (również myślowa), banał, rozmaite bohomazy i grafomania dziś sprzedawane są pod jego imieniem. Zapanowały chaos, zamęt, kunktatorstwo. Taplamy się w błocku, które – niczym borowiny dla kuracjuszy w sanatoriach – jest nam oferowane jako balsam na nasze duchowe obolałości. I gdzie tu szukać poezji?
Jeśli zgodziłbyś się na nazwanie twojej metody rozprawiania o literaturze „krytyką aksjologiczną”, to jakbyś ją zdefiniował?
Krytyka aksjologiczna, czyli – jak rozumiem – zorientowana na podstawowe wartości: dobro, piękno i prawdę? Tak, bez wątpienia warto, a nawet trzeba im służyć – w każdej dziedzinie życia, a więc i w krytyczno-naukowej działalności. Z nimi wiążą się najważniejsze pytania, które zadaję czytanym przeze mnie tekstom: o jakiego człowieka w nich tak naprawdę chodzi oraz jak ta najistotniejsza ze spraw jest wyrażana? Czy uważnie, rzetelnie, odważnie i inspirująco zarazem? Tak więc w centrum tych kwestii niemal zawsze staje zagadnienie języka i wspomnianych wartości. To jest mój ideał, ale czy go spełniam? Nie wiem. Jakoś się staram…