Najpierw pojawia się rytm

Z Łukaszem Nicpanem rozmawia Elżbieta Isakiewicz

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Wyznałeś mi, że na wieść o zamiarze zrobienia z tobą okładkowego wywiadu dla „Nowych Książek” ogarnęło cię przerażenie. „Przecież ja nic nie wiem o poezji!”, złapałeś się za głowę. Ty, autor sześciu zbiorów z wierszami, dostrzeżonych i w większości nagradzanych, oraz dwóch książek prozą, która też jest poezją. Jednocześnie nie masz wątpliwości, że szef kuchni we włoskiej Modenie, bohater wiersza otwierającego twój najnowszy tomik Apel wieczorny, jest poetą. Jak wytłumaczysz ten paradoks?

Przypuszczam, że nie jestem jedynym poetą (do niedawna wstydziłem się tego słowa, nie brałem go do siebie), który tego nie wie. Czym jest poezja, jak powstaje w umyśle niektórych ludzi, szczególnie w twoim własnym? Wpadłem kiedyś na taki koncept: poezja jest dialogiem dwóch istot. Człowieka obdarzonego pewną specyficzną zdolnością oraz języka, ojczystego języka tej osoby. Oni ze sobą dialogują. Czasem jeden zaczyna rozmowę, czasem drugi. W powieści, jak słyszę, dialogują tak ze sobą autor i stworzone przez niego postaci, gdy już okrzepną i nabiorą samodzielności. Pisała o tym m.in. Olga Tokarczuk w Czułym narratorze. Ta druga istota, język, odzywa się np. w te słowa (ni stąd, ni zowąd, w umyśle tej pierwszej), mówi: „godzina drobiazgowa”. I tego właśnie człowiek nie wie, dlaczego to usłyszał w swojej głowie, dlaczego mu się tak pomyślało. Ale to wystarczy, żeby jak skwarki na patelni zaskwierczały zarodki wiersza. Wychodząc od nich, poeta może napisać wiersz o miłości do kota albo opisać wzgórze wawelskie w deszczowy wieczór. Wychodząc od takich zarodków, może powędrować w najróżniejsze strony. Szef kuchni z Modeny, o którym przeczytałem w jakimś reportażu z kolorowymi zdjęciami, okazał się takim zarodkiem. Nagle zaskwierczał na mojej patelni. I zaczął biegać po targu, wśród konkretów, owoców morza, „koszy oliwek i cytryn” jak z wiersza Miłosza Campo di Fiori. Ten targ i to skojarzenie uczyniły mi szefa kuchni z Modeny poetą. Istotą poezji, jeśli cokolwiek, jest bowiem konkret i odpowiednie dlań słowo. Rzecz i słowo.

Słowo, które odnajduje w sposób najbliższy, bezpośredni znaczenie rzeczy. Które się z rzeczą zaślubia. Jest w tym coś magicznego. Dla pisarzy staje się stylem życia. Tymczasem na twojej drodze twórczej odnajduje się kolejne paradoksy. W 1980 roku debiutujesz zbiorem Czyste ratownictwo, którym zachwyca się sam Artur Sandauer, krytyk wybitny, cztery lata później ukazuje się kolejny tom Kwanty, a potem… milkniesz na trzy dekady. Dlaczego? Co działo się w tym czasie z poetyckim ciśnieniem, które musiało gromadzić się w twojej duszy?

Dlaczego przestałem publikować, nawet starać się o to, już nie pamiętam. Coś mnie chyba zniechęciło. Niewykluczone, że nadmiar poetów. Może, uniesiony dumą, chciałem wyróżnić się przez wycofanie? A jak sobie radziło ciśnienie poetyckie, by pozostać przy tej przenośni? Uchodziło, gdy tylko powstawało, cały czas pisałem. Choć ja nie zawsze wiersze piszę, często je nagrywam, dawniej na dyktafon, teraz na smartfon, na spacerach. Rytm kroków pobudza rytm słów, jakby je rodził. Szczególnie odkąd chodzę z kijkami. Najpierw pojawia się rytm, dopiero za nim słowa, wybierane z zasobów języka przez tego drugiego rozmówcę, słowa ujmujące jakieś uczucie, myśl, przeczucie, skojarzenie, obraz wniesiony przez osobę pierwszą, człowieka zwanego poetą. Brzmi to może ezoterycznie, ale to realistyczny opis. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że różnie bywa u różnych poetów. Nie wyobrażam sobie na przykład, żeby Tadeusz Różewicz, którego bardzo cenię i wciąż czytam, tak dialogował z językiem. Na swój sposób dialogowali Przyboś, Czechowicz, nie Różewicz. Jego wiersze nie powstawały z podpowiedzi tego drugiego, czyli języka. W dialogach z językiem pisali wiersze przede wszystkim dawniejsi poeci, autorzy wierszy sylabotonicznych, rymowanych. Z językiem gadał Mickiewicz, przegadali tak obaj genialnie całego Pana Tadeusza. Język mówił podobno tak szybko, że Mickiewicz nie nadążał z zapisywaniem. Poezja współczesna odeszła od tego dialogu, stała się bardziej monologiem, wypowiedzią odautorską, podległą innym rytmom, innej formie. Ale jednak rytmom i formie, nie wyobrażam sobie wierszy do gruntu bezforemnych i niemających w sobie ani krztyny rytmu, choćby ukrytego, opartego na pulsie uczuć albo znaczeń.

Co sprawiło, że jednak poczułeś potrzebę opublikowania tomu Do czytającej list, który od poprzedniego dzieli czasowa przepaść, a który od razu zdobył laur w prestiżowym konkursie Bednarczyków?

Namowa przyjaciela. Sam bym tego kroku nie wykonał. Miałem zamiar założyć stronę internetową i „powiesić” na niej swoje wiersze i dzienniki. Niechby tam sobie wisiały nad otchłanią wieków. Przyjaciel podsunął mi prywatnego wydawcę, przy którym trwam do dzisiaj, warszawską „Vedę”. Wszystkie tomiki wydaję „nakładem własnym”, co jest chyba odmianą tamtego wycofania, zamilknięcia na trzydzieści lat.

W ten sposób zapewniasz swojej poezji maksymalny komfort narodzin? Chronisz ją przed taką ingerencją korektorsko-redaktorską, którą twórcza intuicja uznaje za przekroczenie?

Chyba tak, staram się uchylać od zewnętrznych ocen. Dość mam własnych wątpliwości, nie wyglądam cudzych. Chyba jestem zbytnio czuły na krytykę. Mój wewnętrzny krytyk aż nadto mi wystarcza. To ktoś chorobliwie podejrzliwy, nie wierzy nawet pochwałom. Wydając tomiki nakładem własnym, zapewniam mu względny komfort. Poezja nie tylko, jak dawniej, opisuje świat w słowach spiętych regułami metrum, nie tylko wyraża myśli i uczucia poety, nie tylko zdumiewa i bawi jak u surrealistów, nie tylko myszkuje i odkrywa nowe przylądki jak u awangardzistów, ale też wydobywa, wydobywa z poety skojarzenia, obrazy, myśli, których się w sobie nawet nie spodziewał, o których nic wcześniej nie wiedział. To najbardziej intymna funkcja i zdolność poezji, dla poszczególnego poety bodaj najcenniejsza. Proces powstawania wiersza przypomina narodziny z wody komara, potrafi samego poetę zadziwić, ukończony wiersz często go zadziwia, zaskakuje. Dzieje się tak może dlatego, że w jego powstaniu ma udział ten drugi współtwórca, język. To zaskoczenie poety porównałbym, może zbyt śmiało, do sytuacji człowieka, który się budzi i przypomina sobie poranny sen. Skąd ty się wziąłeś? Śniłem cię, owszem, ale chyba nie ja cię wyśniłem, nawet nie umiałbym, nie mam aż takiej wyobraźni, nie wpadłbym na te wszystkie niezwykłe obrazy, skojarzenia. Podobnie poeta, choć na skromniejszą miarę, bywa własnym wierszem zadziwiony. Nie spodziewał się po sobie takiego owocu. Czuje radość, jak rzemieślnik-artysta zadowolony z doskonale wykonanego przedmiotu, jakiego wcześniej nie było na świecie, radość bliską niekiedy euforii, choćby i takiej, która już nazajutrz się rozwiewa i zmienia w smutek porażki.

Podążajmy nadal szlakiem paradoksów twojego pisarstwa. Twoja relacja z Bogiem należy do najbardziej ważących. „Prawdziwy ateista z bliskimi kontaktami z Bogiem” – tak dokładnie definiujesz swoją postawę w jednym z wierszy. Monolog z Nim, który jest zarazem dialogiem, słyszalny jest w całym twoim twórczym dorobku i wyraziście zaznacza się w Apelu wieczornym, choćby w przejmującej do głębi modlitwie niewierzącego Kwiaty w oknie czy w Wierszu wielkanocnym. Rzetelnie przygotowałeś się do tej rozmowy, wiem, że z ciekawością czytasz dzieła teologiczne. Zastanawiające jest to, że zakomunikowanie światu twego stosunku do Boga rozmowy z Nim nie przerwało, jakbyś nie chciał lub nie był w stanie się od niej uwolnić…

Przyznaję, że to wygląda na paradoks. Choć sam tego jako paradoksu nie postrzegam. Dla człowieka „głęboko niewierzącego”, jak to kiedyś celnie określił Tomasz Jastrun, powiedziałbym nawet rozpaczliwie niewierzącego, brak Boga we wszechświecie jest równie ważny jak dla wierzącego Bóg „uwierzony”, istniejący przez jego wiarę. Dla mnie nieistnienie Boga stało się jakimś nie-Bogiem, dublerem Boga odbitym w krzywym zwierciadle, gadam z nim, zwracam się do niego, robię mu wyrzuty, czasem przeklinam, nienawidzę. Taka figura jest widać człowiekowi niezbędnie potrzebna, wszystkie przecież kultury stwarzały, rodziły Bogów, a nie dla kaprysu, z fantazji i nie dla zabawy. W ateiście ta potrzeba nie obumiera, nie traci się tego najbardziej wewnętrznego organu. Stąd ten nie-Bóg, partner wieczny i nieznużony, zawsze pod ręką. Jeden z moich poetyckich przyjaciół, bo mam ich kilku, wymieniamy się nawet wierszami jak filateliści znaczkami, złości się na mnie. Co ty tak ciągle wyskakujesz z tym ateizmem? Jesteś poetą czy ateistą? Ja w tym nie widzę sprzeczności. Po prostu wyznaję swojego nie-Boga, co robić. Zaryzykowałbym nawet paradoks, że swojego nie-Boga chwalę, na wzór „chwalmy Pana”. Napisałem o nim więcej i bardziej szczegółowo w wierszu Dwaj z ostatniego tomiku. (…)