Mit racji moralnej
Z Wojciechem Kudybą rozmawia Wacław Holewiński
Zanim przejdziemy do twojej ostatniej powieści, chciałem zapytać, kiedy napisałeś ostatni wiersz? Subtelny poeta Wojciech Kudyba wciąż trzyma się swego postanowienia, że to, co miał do powiedzenia w poezji, już powiedział?
Postanowienie? Nie, to było coś innego. Zbiór Ojciec się zmienia kończyłem w marcu 2010 roku. Potem nie byłem już w stanie dotrzeć do pokładów liryczności, które wcześniej wiele lat eksploatowałem. One po prostu się zamknęły, a ja nie od razu to sobie uświadomiłem. Siłą rozpędu złożyłem jeszcze książkę W końcu świat, ale w niej są wiersze z poprzednich tomów, tyle że poprawione – tak jakbym próbował sobie wmawiać, że okres lirycznej prywatności, intymnej duchowości, chroniącej się w górach przed zgiełkiem i ułudą ponowoczesności jeszcze trwa w moim życiu. A tak nie było. 10 kwietnia 2010 roku był dla mnie większym wstrząsem, niż mi się na początku wydawało. Odsłonił mi sprawy, o których nie można nie mówić – jeśli się nie chce upaść poniżej pewnego poziomu etycznej wrażliwości – i pokazał, że liryczny język, który latami wypracowałem, zupełnie się do tego nie nadaje. A potem była rosyjska inwazja na Ukrainę, która odblokowała we mnie nie tylko uśpiony zmysł historii, ale także jakieś głęboko schowane pokłady kresowej przeszłości (moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Huculszczyzny). Napisałem powieść Nazywam się Majdan, potem jeszcze jedną, rodzaj metaforycznego rozrachunku z samym sobą – Imigranci wracają do domu. Tak – w największym skrócie – mógłbym opisać drogę, która mnie doprowadziła do powieści historycznej
Nie, nie, po drodze zdarzyła ci się jeszcze Kamienica. Powieść, mówiono o niej interwencyjna, jak opowiadanie na wiele głosów w mikroświecie, w zamkniętej przestrzeni…
Widzisz… Zapomniałem o niej. Tak to jest, jak człowiek tkwi wyobraźnią zupełnie gdzie indziej. Pracuję właśnie nad drugim tomem Pułaskich. Wczoraj wyprowadziłam psa na spacer, a przy okazji poszedłem do sklepu. Wracam i czuję, że czegoś mi brakuje. Siadłem do komputera, ale coś nie dawało mi spokoju. Czegoś nie kupiłem? Nie… To skąd to wrażenie braku? Napisałem akapit i nagle mnie olśniło, że nie ma… psa. Na szczęście czekał na mnie tam, gdzie go przywiązałem.
Tak, Kamienica też czeka. Leży na półce i domaga się jakiegoś dalszego ciągu. Dobrze, że się o nią upomniałeś. To dzięki niej uczyłem się języka empatii wobec pokrzywdzonych. Inspirowały mnie autentyczne wydarzenia, o których opowiadali mi znajomi. Chciałbym kiedyś przedstawić jeszcze inne „głosy biednych ludzi”. One przecież wciąż brzmią w naszej przestrzeni publicznej, domagają się literackiego opracowania. Tak samo zresztą jak głosy rozmaitych bohaterów naszej przeszłości – wymazanych ze zbiorowej pamięci, więc skrzywdzonych niejako podwójnie: i przez historię, i przez historiografię.
Historia… Przyznam szczerze, że zdumiałem się, kiedy zobaczyłem zapowiedź Pułaskich. Bo o ile wszystkie powieści współczesne Kudyby mieściły się w moim obrazie twojego uwrażliwienia na to, co dookolne, na „tu i teraz”, o tyle przeniesienie się 250 lat do tyłu ma pewnie jakiś głębszy podtekst. Ja bym go szukał w porównaniu sytuacji ówczesnej z obecną, z rozchwianiem państwa, z obojętnością części obywateli na jego los, z pokusą szukania oparcia u obcych…
Każdy pisarz historyczny zwraca się do swoich współczesnych – uwikłanych w jakąś bieżącą teraźniejszość. Czasem podświadomie chce mówić nie tylko do niej, ale i o niej. To chyba jest mój przypadek. Przeszłość jest dla mnie rodzajem kodu, który mówi nie tylko o tym, co było, ale także o tym, co jest. Kiedy czujesz, że sumienie nie pozwala ci milczeć o sprawach publicznych, szukasz przecież języka, którym chcesz o nich mówić. Wiesz, że jeśli wybierzesz mówienie wprost, łatwo możesz osunąć się w dyskurs ideologiczny, albo wręcz w płaską publicystykę. Tego chciałem uniknąć. Szukałem kodów bardziej subtelnych – pozwalających ująć rzeczywistość w sposób bardziej uniwersalny. Forma powieści historycznej świetnie się do tego nadaje, pod warunkiem, że opiszesz taki moment historyczny, w którym, jak w soczewce, skupiają się elementy dziejowych procesów, których skutki trwają do dzisiaj. Rosji Iwana Groźnego i Katarzyny dawno już nie ma. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że wypracowany w osiemnastowiecznej Rosji koncept geopolityczny, a także specyficzny zestaw mechanizmów i ekonomiczno-politycznych narzędzi do kontrolowania lub wręcz anektowania ościennych terytoriów trwa do dziś. Właśnie ze względu na niezmienność rosyjskiej geopolityki trwałe okazuje się więc także to, co moglibyśmy nazwać paradygmatem polskiego losu. On jest przecież w dużej mierze uwarunkowany tym, co od XVIII wieku dzieje się za naszą wschodnią granicą. Od tamtej pory ma też awers i rewers. Mieści w sobie zarówno etos niepodległościowy, nakaz sumienia nakazujący walkę o godność i niezależność – nieraz wbrew całemu światu i z wszystkimi tego konsekwencjami – jak i coś wręcz przeciwnego: całą paletę postaw eskapistycznych, konsumpcjonistycznych lub po prostu kolaboranckich. Jeśli od tej strony popatrzymy na Pułaskich, to być może da się obronić tezę, że ta powieść próbuje uchwycić zasadnicze rysy pewnego paradygmatu bycia Polakiem, który wtedy się rodził i – poddany niezliczonym mutacjom – w rozmaitych wariantach trwa do dzisiaj.
Pułascy to nie jest klasyczna biografia. Powiedz, dlaczego tak cię zafascynował właśnie ten ród, ważny, ale przecież równie ważnych w naszej historii można znaleźć wiele.
Dobrze, że o to pytasz, bo powieść jeszcze całkiem się nie ukazała, a już narosło wokół niej sporo nieporozumień. Część z nich bierze się stąd, że mamy czasem skłonność do czytania prozy historycznej w taki sposób, jak czytamy prozę niefikcjonalną – na przykład właśnie biografię. Nie wiem jednak, czy w tym wypadku warto takiej pokusie ulegać. Owszem, istnieje w Pułaskich ważny kościec faktów historycznych, ale nie on jest najważniejszy. Równie ważne są elementy czysto literackie – wartki tok akcji, filmowa sekwencja wojennych przygód, wątki miłosne itp. Ci, którzy szukają w tej powieści pogłębionego obrazu ówczesnych tarć politycznych, intryg, walki stronnictw albo drobiazgowych analiz sytuacji społecznej, mogą poczuć się rozczarowani. Trudno. Moja powieść nie jest ani prozą dokumentalną, ani biografią, ani nawet sagą rodzinną, choć realizuje niektóre cechy każdego z tych gatunków. Czym więc jest? Według mnie jest po prostu polifoniczną, korzystającą z wielu konwencji literackich, przeznaczoną dla szerokiego grona odbiorców opowieścią o narodzinach nowoczesnej polskiej tożsamości. Właśnie tej, o którą toczy się dziś tak ostry spor. Czy dałoby się ją pokazać, pisząc o innej rodzinie? Pewnie tak, więc trzeba było dokonać wyboru. O tym, co w takich sytuacjach wybiera pisarz, decydują w moim przekonaniu trzy kryteria. Ważna jest rozpoznawalność (która w tym wypadku była dość duża), typowość (nie znalazłem w tamtej epoce bardziej modelowego przykładu polskiego losu niż właśnie los Pułaskich), no i wreszcie potencjał powieściowy – pewne quantum wątków miłosnych, sensacyjnych, przygodowych itp. (w przypadku Pułaskich jest to splot wyjątkowo gęsty). Biorąc pod uwagę podobne parametry, zdecydowałem się na tę rodzinę i na razie nie żałuję. (...)