Wiersz to jest potok, leci jak lawina
Z Krzysztofem Koehlerem rozmawia Ireneusz Staroń
Wędrując przez stronice Obcego ciała, zbioru pańskich wierszy z lat 1989—2019, rozmyślałem o okładkowej metaforze, będącej zarazem tytułem finałowego utworu. Jego podmiot jest „jak ten, / co patrzy z drugiej strony”. Przypomina się tutaj tom Nieudana pielgrzymka i przedziwny wiersz, w którym bohater wstaje z grobu i ponowie przyobleka się w ciało. W zakończeniu czytamy: „Życie, // znowu / jest. Chociaż może bardziej jeszcze, / bo już // była śmierć”. To scena rodem z ballady Upiór otwierającej Mickiewiczowskie Dziady. W perspektywie wiersza Obce ciało, a także wielu innych miejsc lirycznych, nasuwa się ważne pytanie: czy pana bohater, prócz tego, że jest „partyzantem prawdy”, byłby po trosze upiorem? Nie wiem… To w ogóle zaskakujące… Kto to jest upiór Mickiewiczowski? To chyba taki byt, który doświadczył śmierci, prawda? I potem wraca na świat, w związku z czym jest trochę ontologicznie odmienny od tych, którzy są wokół.
Nie wiem… Nie pomyślałem nigdy o tym w ten sposób. Chyba jednak nie jest upiorem. Jeśli chodzi o wiersz Obce ciało, wydaje mi się, że bohater przekracza granicę, która pojawia się z wiekiem. Powoli odsuwa się od świata, doświadcza starzenia się, czegoś, co daje dystans. Natomiast w przypadku tamtego pierwszego wiersza chodzi o List świętego Pawła: „Jeżeli nie umrzecie, to nie odrodzicie się do życia”. To jest raczej chrześcijanin, czyli osoba po „śmierci dla świata”, po tej pierwszej śmierci, która zabija dawnego człowieka, aby pojawił się człowiek nowy, czyli w Chrystusie człowiek. Chyba że każdy chrześcijanin jest upiorem, biorąc pod uwagę taką metaforę.
Czy zatem formułę chrześcijańskiej śmierci dla świata można by przełożyć na formę poetycką? Mam na myśli zwłaszcza pańskie utwory z lat dziewięćdziesiątych, odnoszę bowiem wrażenie, że zostały one postawione wobec stanu śmierci wiersza. To wersy ściągnięte często do jednego albo dwóch słów…
To jest naprawdę rewelacyjne pytanie… Spróbuję to sobie jakoś historycznie uzmysłowić. Nie pamiętam stanu swojej świadomości wtedy. Nie pamiętając, nie chcę też wymyślać, nadinterpretować. Być może tak jest. Przepraszam, ale patrzę na to trochę tak, jakbym czytał obcego twórcę, jakby nie siebie. Nie czuję w tej chwili tożsamości do końca z tamtym chłopakiem i nie wydaje mi się to bezpieczne. Sądzę, że pomiędzy pierwszym a drugim tomem nastąpiła faktycznie śmierć – to może za dużo powiedziane – ale przyszedł kres pewnego sposobu myślenia, konstruowania wierszy i wiary w bardzo prosto rozumianą klasyczność: że się uda za pomocą dobrze skonstruowanej frazy zasłonić przed jednak niegłębokimi rozważaniami o świecie dwudziestokilkuletniego chłopaka. Trzeba trochę pożyć, by mówić. A z drugiej strony: lęk przed wylewaniem duszy, które jest charakterystyczne dla młodych poetów. Ja sobie wymyśliłem formę klasyczną jako zasłonę: emocje młodzieńcze przekuję w trwałą i konkretną formę poetycką i tam te emocje się zmieszczą, a nie w temacie. Później ta formuła budowania wierszy, formuła budowania też siebie w wierszach czy świata, który z tego wynika, w drugiej książce została zaburzona i faktycznie umarła. Pojawiła się nowa, która wydawała się bardziej przydatna dla stanu świadomości tamtej osoby. Forma poszła za tym, jak człowiek myślał i reagował na świat. I być może w tym wszystkim umarło coś, a więc to, o czym pan mówi. Chodziło o doświadczenie zamarcia i wersu, i wiersza, i tego człowieka, który się troszkę lękał. A to pozwoliło mu się narodzić na nowo w sposób bardziej chrześcijański niż w pierwszej książce.
Od czasu debiutu do miana słów-kluczy pana poezji urosła metafora „Requiem pogodne”. Z jednej strony Mozart, z drugiej – msza żałobna Requiem, w tradycyjnym rycie trydenckim odprawiana przy katafalku człowieka-każdego w Dzień Zaduszny, w tle chorał gregoriański… A to wszystko w utworze bardzo zwartym, gdzie każde słowo jest ważne, gdzie ważny wydaje się każdy oddech. Tutaj rysuje się bardzo szeroki kontekst duchowości. Ale jakiej? Bo tych duchowości znajdziemy w pańskich utworach co najmniej kilka.
Wydaje mi się, że jest to doświadczenie czegoś większego, wszechogarniającego wobec różnych niezbyt miłych doświadczeń egzystencjalnych. Dzisiaj można powiedzieć, że jest to Miłosierdzie Boże. Człowiek uświadamia to sobie w pewnym momencie – albo dzięki Duchowi Świętemu to na niego przychodzi – że dzięki temu, co się odbywa w chrześcijaństwie – requiem jest pogodne. Wszystko do dobra prowadzi, jakkolwiek człowiek w danym momencie może cierpieć i wydaje mu się na etapie ziemskiego myślenia, że to tragedia i świat się skończył. Ale tak naprawdę cały czas jesteśmy w dłoniach Wszechobejmującej Miłości i włos z głowy nam nie spadnie. Stąd później wiersz Pochwała scholastyki, w którym człowiek pozostaje zamknięty w pewnym systemie myślenia, w scholastyce, która stara się ogarnąć całość rzeczywistości, a z drugiej strony to staranie się jest pod opieką. Dlatego wszystko schodzi się ze sobą razem. Owa duchowość to doświadczenie pewności, która jest dawana w odczuciu co jakiś czas, ale nie nieustannie. Człowiek jest raczej nieustannie narażony na te same, partykularne, krótkoterminowe refleksje o rzeczywistości. Ale to wszystko się dobrze ukrywa w sensie, który ukrywa się ponad tymi doświadczeniami, tylko my do tego nie zawsze mamy dostęp. Wiersze pomagają ten dostęp odnaleźć niekiedy, szczególnie te młode wiersze. Wydaje się, że taki był ich motor, o którym ja nie do końca miałem pojęcie.
Czy motorem pana młodzieńczych wierszy mogło być przeświadczenie o konieczności zespolenia oddechu z każdym słowem? W Ćwiczeniach duchownych św. Ignacego Loyoli czytamy o modlitwie rozumianej bardzo somatycznie, fizjologicznie wręcz, o rytmie: oddech – słowo – oddech…
Absolutnie tak jest. Dzięki tej grubej książce Obce ciało uświadomiłem sobie, że mogła by się ona nazywać „walka o swój oddech”. Tych chłopców dwudziestokilkuletnich, którymi byłem, kompletnie nie rozumiem… Natomiast traktuję ich jako teksty dla historyka literatury. Autor się cały czas zmienia, cały czas szuka sposobu wyrazu i główna część tego poszukiwania polega na próbie złapania swojego oddechu, rytmu czy też sposobu oddychania, wypluwania śliny przy mówieniu i tak dalej. Fascynujące jest – dla mnie jako czytelnika – że w pewnym momencie tych krótkich wierszy ja mogłem takie rzeczy robić, dążyć do tego, żeby bardzo celnie oddychać, żeby trafiać z oddechem w słowo. To naprawdę dla mnie zaskakujące, bo dzisiaj zagaduję wszystko i jest fascynujące, czemu ja to robię? Czemu facet, który na początku miał bardzo ładną formę, później miał bardzo wyklarowany oddech, zaczął nagle gadać tyle? I to mnie trochę, szczerze panu powiem, przeraża. Czy to jest dobry kierunek? Mówię szczerze, jak myślę. Po prostu jakby się pogubił pan, który te wiersze pisał, coś stracił. Nie wiem, czy coś zyskał, ale ewidentnie mam takie poczucie, że wyszedł na dziwną, chyba nie do końca jasną dla niego samego drogę. Patrzę na to zupełnie z dystansem, nie oceniam, zastanawiam się. Być może wynika to z tego samego, że człowiek cały czas chce znaleźć rytm, bo oddech to jest rytm, tętno, które odpowiada czemuś tam – nie wiem czemu dokładnie – czemuś, co znajduje się naokoło albo w środku. (...)