Stan permanentnej czujności
Z Jerzym Kochem rozmawia Paweł Zajas
Rozmowę z uznanym tłumaczem literatury niderlandzkiej rozpocznijmy od wydarzenia, które miało miejsce przed kilkoma miesiącami. W maju tego roku nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się pański przekład książki Marieke Lucasa Rijneveld, Niepokój przychodzi o zmierzchu (De avond is ongemak). Oficyna anonsuje ją jako „odważną i bezkompromisową powieść, jakich mało w literaturze światowej”. Jak holenderskiej autorce udało się napisać historię osadzoną w konkretnych lokalnych realiach, która następnie awansowała do rangi „światowości”?
To zjawisko bez wątpienia artystyczne, ale u nas, jak pokazują niektóre reakcje czy na przykład niezwykle ciekawy panel na temat Niepokoju…, „Przemoc i opór”, zorganizowany przez Krakowskie Biuro Festiwalowe w ramach cyklu debat „W(y)kluczenia”, Rijneveld stała się w pewnym stopniu zjawiskiem, także społecznym, a może nawet językowym, a to ze względu na deklarowaną niebinarność, powiedzmy, osoby autorskiej. Ustalmy zatem na początku sposoby mówienia o niej. No właśnie, powiedziałem „o niej”, bo z Rijneveld uzgodniliśmy, jak mówić o niej w silnie zgenderyzowanym gramatycznie języku polskim. Po tym, jak pokrótce wyjaśniłem jej problemy językowe w polszczyźnie, z kilku zaproponowanych form, włącznie z liczbą mnogą, często stosowaną u nas przez osoby niebinarne, Rijneveld wybrała używanie zarówno nazwiska z żeńską odmianą „Marieke” i męską „Lucasa”, jak i formy żeńskie, na przykład zaimek „ona”; zresztą tak jak sama o sobie mówi w swoim języku.
Po tym niezbędnym wyjaśnieniu przejdźmy do De avond is ongemak.
Należy wyraźnie podkreślić, że w samej Holandii książka nie pojawiła się w 2018 roku znikąd czy nagle. Już za swój debiut poetycki z 2015 Rijneveld otrzymała cenioną nagrodę C. Buddingha, a jej wiersze ukazywały się w prestiżowych czasopismach, jak „De Gids” czy „Hollands Maandblad”. Kalfsvlies, bo taki tytuł nosi ten zbiór wierszy, miał do 2017 roku osiem dodruków. Wiersze te stanowiły przygotowanie do powieści: stylistycznie, bo Niepokój… ma wiele długich poetyckich fragmentów, oraz tematycznie, bo w tytule tomu użyto określenia błony płodowej cieląt, a życie na wsi w bliskości ze zwierzętami definiuje przecież także doświadczenia bohaterów nagrodzonej Bookerem powieści. Wprawdzie dziś jesteśmy społeczeństwem zurbanizowanym i, jak nam się wydaje, nowoczesnym, ale przecież nasze korzenie na ogół tkwią na wsi – w Polsce dotyczy to zarówno chłopstwa, jak i szlachty. Zresztą w wielu literaturach tak zwanych narodowych istnieją silne nurty prozy o tematyce wiejskiej: w niderlandzkiej streekliteratuur, w niemieckiej Heimatroman wraz ze skandynawskimi odpowiednikami.
A skoro już zahaczyliśmy o Skandynawię: w podkaście Wydawnictwa Literackiego WLot w rozmowie z Marcinem Baniakiem powiedziałem, że Niepokój przychodzi o zmierzchu to takie Dzieci z Bullerbyn tylko a rebours, świat na opak, gdzie bezpieczeństwo zastąpił niepokój, a miejsce dziecięcych niewinnych psot zajęły niebezpieczne eksperymenty z własnym ciałem i zwierzętami. Sądzę, że w przypadku Rijneveld względne zaskoczenie polega na tym, iż Holandia kojarzy nam się bardzo stereotypowo zarówno w wymiarze pozytywnego etykietowania (wiatraki, sery i drewniaki), jak i negatywnego stygmatyzowania (aborcja, narkotyki i eutanazja). Tymczasem to kraj społecznie i kulturowo niezwykle złożony, od ortodoksyjnych kalwinów w tak zwanym pasie biblijnym do wielokulturowych społeczności w dużych aglomeracjach.
A co do „światowości” – czy przeszkadza nam lokalność dramatów antycznych czy Czechowowskich? Wszystko sprowadza się, jak zwykle, do wyzwania, by to, co lokalne, przedstawić jako uniwersalne. Tę nienową skądinąd myśl dedykuję tym, którzy marzą o podboju światowego kina produkcją o historii Polski. Artystom trzeba stworzyć warunki, a potem już tylko dać im wolność tworzenia i spokój. Sztuka, literatura, film sobie poradzą. Nie bez powodu w szkołach filmowych na całym świecie pokazuje się etiudę Dwaj ludzie z szafą (1958) Polańskiego, a w RPA, gdzie teraz jestem, Dekalog (1988) Kieślowskiego jest powszechnie znany i budzi zachwyt. Jeśli, mając to z tyłu głowy, spojrzeć na holenderską wieś u Rijneveld, to nie dziwi, że jej opowieść przemówiła za granicą. W lokalnym anturażu pokazano bowiem nieprzewidywalność życia i śmierci, koszmar rodziny, nieumiejętność radzenia sobie z negatywnymi emocjami i to, że skostniała religia nie daje wystarczających instrumentów do uporania się z traumą, dalej – dorastanie w trudnych warunkach, często w toksycznych układach, wreszcie przemoc w różnych formach. Przecież wszystko to są doświadczenia ludzkie, uniwersalne dla ludzi pod każdą szerokością geograficzną, a jeśli przejrzeć krajowe newsy, to można powiedzieć, że po części też arcypolskie.
Czy polska recepcja książki znacząco różniła się od recepcji angielskiej, niemieckiej czy francuskiej? Rijneveld dokonuje w niej rozrachunku z balastem religii, protestanckiego, surowego wychowania. Taka tematyka nie jest przecież obca polskiej literaturze.
Nie będę się silił na porównania, bo pod tym kątem nie analizowałem zagranicznych recenzji. Zresztą książka dziś jest już przełożona na trzydzieści sześć języków. Poza tym, no cóż, mam problem z oceną polskiej recepcji, choć mógłbym to zrobić, bo naukowo zajmowałem się recepcją literatury niderlandzkiej w Polsce, ale, kiedy pracowałem jeszcze w szkole, nauczyłem się słowa „litosierny” – to połączenie litości i miłosierdzia. A mówiąc poważnie: pojawiło się sporo trafnych opinii i analiz, nawet w krótkich notatkach, ale też mnóstwo dosłownego kopiowania tekstów przygotowanych przez wydawców, czy to polskich, czy zagranicznych. Ewidentne były niektóre błędy powtarzane przez recenzentów, którzy nawet nie zadali sobie trudu, aby przeczytać książkę w polskim przekładzie, a po przeczytaniu jej w angielskim tłumaczeniu produkowali recenzje przy okazji polskiej premiery. Mówiąc wprost, jest to oszukiwanie czytelników. Zdarzało się to na niektórych blogach książkowych, ale nawet w poważnych mediach okazywano znaczną dezynwolturę wobec polskiego przekładu.
Koronnym dowodem jest notoryczne używanie wobec głównej bohaterki występującego w oryginalne przezwiska „Jas”, które przełożyłem jako „Budrysówka”. Ponieważ nie ściąga ona czerwonej kurtki (nider. jas), więc jest przezywana Jas (Kurtka). Mogłem, oczywiście, zostawić to „Jas” bez przekładu, jak zrobiła to tłumaczka książki na język angielski, ale brzmiałoby to dość dziwnie, bo czytelnicy i czytelniczki nie otrzymaliby informacji, że to przezwisko pochodzi od rzeczownika pospolitego, a mogłoby nawet sugerować, że jest imieniem (widać w recenzjach, że niektórzy to traktują jako imię dziewczynki), które w Polsce mogłoby się kojarzyć z „Jaś”. W polskiej książce występuje „Budrysówka”, a więc kto pisał o „Jas” w recenzji, po prostu nie czytał przekładu.
Recepcja Rijneveld to poniekąd papierek lakmusowy dla różnych słabości krytyki recenzenckiej i literackiej w naszym kraju. I nie chodzi mi o brak poważnej krytyki przekładu, bo kiedy ktoś nie zna języka oryginału, to lepiej, żeby się nie wypowiadał na temat tłumaczenia, choć przecież zawsze można stwierdzić, czy książkę „się dobrze czytało”, czy nie, albo dopisać dwa zdania o języku utworu, napisanego w końcu przez tłumacza po polsku. Już nie jest mi przykro, kiedy recenzenci nie wymieniają mojego nazwiska, omawiając było nie było efekt mojej kilkumiesięcznej pracy, jestem raczej zwyczajnie oburzony byle jakim podawaniem danych o książce. Choć od razu muszę dodać, że sytuacja znacznie się poprawia, bo tłumacze i tłumaczki reagują dziś częściej niż dawniej, a Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury (STL) wkłada dużo wysiłku i inwencji, by zwiększyć widzialność autorów przekładu literackiego.
Z jeszcze jednego powodu patrzę na to wszystko z pewnego dystansu – będę mieć sporo materiału do pracy ze studentami poznańskich studiów niderlandystycznych, gdzie prowadzę zajęcia z przekładu literackiego. Gromadzę te nowe przykłady, jak recenzenci nie czytają, jak są obojętni na pracę tłumacza, redakcji i wydawnictwa, jak nie starają się pozyskać informacji o kontekstach, jak omawiając książkę, skupiają się na spektakularnych elementach lub spojlerują itp.
A co do rozrachunkowego wymiaru powieści, to wydaje mi się, że wielkie religie i wyznania można ze sobą porównać. Skostniałe gesty religijne, kiedy chodzenie do kościoła czy innej świątyni z rytuału o symbolicznej wadze duchowej przeradza się w formy wspólnego spędzania czasu z rodziną, wszędzie są takie same. O ile wiem, takiego zestawienia nikt z recenzentów nie zrobił. Nie pisano też o tym, że powieść pokazuje nam, iż jako społeczeństwo za mało lub nieumiejętnie zajmujemy się wrażliwymi dziećmi, takimi jak Budrysówka. A kontekst pandemii wręcz się prosi o takie porównanie. Niepokój… wstrzelił się niejako w sytuację, w której jesteśmy i z której wyjdziemy poranieni, wszyscy, a najbardziej dzieci. Tego także zabrakło mi w głosach krytyki.
Literatura niderlandzka staje się w Polsce coraz bardziej popularna. W segmencie książki dla dzieci regularnie ukazują się nowości wydawnicze z Holandii, reportaż jest kolejnym gatunkiem, po który chętnie sięgają rodzimi wydawcy, a później również czytelnicy. Co decyduje o przekładzie powieści? Przykładowo: na okładce książki Niepokój przychodzi o zmierzchu wyeksponowano pochwały anglosaskich krytyków oraz informację o Nagrodzie Bookera, przyznanej Rijneveld w 2020 roku. Czy konsekracja na centralnych rynkach jest dla polskich wydawców decydująca, czy też w grę wchodzą inne mechanizmy?
To upstrzenie okładki pochwałami było czasem krytykowane w recenzjach. Wydawnictwo Literackie faktycznie poszło na całość. Ale chyba słusznie. Okazja była niebywała. Literatura holenderska, jeśli wziąć pod uwagę kraj pochodzenia Rijneveld, czy też szerzej niderlandzka, jeśli mówić o języku, nigdy nie otrzymała wyróżnienia międzynarodowego tej rangi. Mówiło się, że blisko Nobla byli Flamandowie (w latach siedemdziesiątych Louis Paul Boon czy w latach dziewięćdziesiątych Hugo Claus, albo Holender Harry Mulisch; zresztą wszyscy w swoim czasie tłumaczeni na polski). Ale z tego obszaru językowego nikt nigdy nie otrzymał nagrody o podobnym statusie.
Tymczasem Noble czy Bookery, ale też inne wyróżnienia, to dźwignia dla całej literatury w danym języku (Europejskiej Nagrody Literackiej z pięcioma tysiącami euro i pięcioma nagrodzonymi z Niderlandów w to nie wliczam). Jestem teraz na stypendium w RPA i ludzie pracujący ze mną w Instytucie Studiów Zaawansowanych STIAS, pochodzący z Brazylii, Niemiec czy Etiopii i wcale niezwiązani z literaturą, wiedzą o Szymborskiej czy Tokarczuk. Polska jest rozpoznawalna dzięki nim, a już w coraz mniejszym stopniu dzięki przywódcy Solidarności czy papieżowi. Więc takie nagrody czynią rozpoznawalnymi książki, ich autorów, ale też całe mniej znane lub mniejsze literatury, niezależnie od tego, co myślimy o systemie nagród literackich i sposobach funkcjonowania jury (o czym niedawno krytycznie pisała Inga Iwasiów), a nawet całych środowisk literackich, które nagrodami obdarzają się we własnym gronie krewnych i znajomych Królika, jak by powiedział Puchatek. Booker dla młodej autorki z Holandii był ogromnym zaskoczeniem, więc w kraju zapanowała radość; chyba tylko trochę przemieszana z zazdrością, jak pokazuje, moim zdaniem, afera z sugestią, by to nie ona tłumaczyła na niderlandzki wiersz Afroamerykanki Amandy Gorman napisany na uroczystość zaprzysiężenia Joe Bidena.
Tak, konsekracja nagrodą to ważny element, ale ma też miejsce na innych poziomach. Przekłady na większe języki (angielski i niemiecki, częściowo także francuski) mają dla książek niderlandzkich nadal duże znaczenie w drodze na inne rynki. Na przełomie XIX i XX wieku to literatura niemiecka była jednym wielkim portem tranzytowym na przykład dla Holendrów i Skandynawów w drodze na wschód i przekładów na polski czy rosyjski. Wcześniej jeszcze dla literatury hiszpańskiej znaczenie miały przekłady na francuski, które stawały się przepustką do kolejnych tłumaczeń; zresztą do dziś słyszy się u nas jeszcze „Don Kiszot”, co jest świadectwem przystanku, jaki „Don Quijote” miał we Francji w drodze do Polski.
Oczywiście w miarę poznawania literatury i osiągnięć tłumaczy wydawcy nabierają zaufania do ich sugestii i wyborów. Ale nie łudźmy się, proces podejmowania decyzji o wydaniu przekładu jest złożony i wpływa nań wiele czynników. Sukces książki na innym rynku nadal ma znaczenie. Co ciekawe, w Polsce zasysającą funkcję miały często serie wydawnicze. Te związane z pewnymi kręgami kulturowymi są tego spektakularnym przykładem. Dawniej WL utwierdziło u nas markę literatur iberoamerykańskich, a Wydawnictwo Łódzkie miało ciekawą serię biblioteki jugosłowiańskiej; dziś Wydawnictwo Poznańskie wraca do swojego cyklu skandynawskiego. W latach osiemdziesiątych, a potem dziewięćdziesiątych całą grupą tłumaczy literatury niderlandzkiej staraliśmy się uruchomić podobną serię dla Niderlandów, najpierw w szczecińskim „Globie”, a kiedy to nie wyszło, w Wydawnictwie Dolnośląskim.
Nie udało się, mimo że pomysł był dobry, już choćby w tym wymiarze, by tłumacze z danego języka ściśle ze sobą współpracowali, co wcale nie było oczywiste, skoro tak zwanymi opcjami w ministerstwie można było blokować sobie nawzajem tytuły. Oferta uwzględniała nie tylko nasze pasje, ale również zakładała tłumaczenia książek popularnych, które zarobiłyby na siebie i na kolejne pozycje, na przykład ambitnej prozy czy poezji albo eseistyki. Ale to już przeszłość, choć szkoda, że w ten sposób nie udało się wykorzystać potencjału Holandii, Flandrii, Surinamu i Antyli, krajów, skąd pochodzą pisarze i pisarki języka niderlandzkiego. (…)