O baśniach, romantyzmie i grze w scrabble

Z Emilią Kiereś rozmawia Tomasz Kłusek

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Zwykle rozmowy z pisarzami zaczynam pytaniem o edukację literacką. W tym wypadku muszę zapytać o pani mamę. Przygotowując się do naszej rozmowy, sięgnąłem po książki z domowej biblioteki. Kwiat kalafiora ukazał się w formie książkowej w 1981 roku, Kłamczucha dwa lata wcześniej. Mam tę powieść z ilustracjami pani mamy. Przypomniałem sobie też film Anny Sokołowskiej, będący ekranizacją powieści. Zaczyna się on i kończy piękną bossa novą Jerzego Matuszkiewicza. Wspaniała książka, wspaniały film. Pani Emilio, jaką rolę w pani edukacji literackiej odegrała lektura książek Małgorzaty Musierowicz?

Niezwykle trudno jest to ocenić. Oczywiście wszystko, co czytamy, zostawia w nas ślad, mniejszy lub większy, bardziej lub mniej znaczący – ale nie da się tego w żaden sposób zmierzyć, tym bardziej że pisarz stale ewoluuje, jego edukacja literacka nigdy się nie kończy. Powieści mamy stanowią część ogromnej, nieustannie się rozrastającej mozaiki złożonej ze wszystkich przeczytanych przeze mnie tytułów i odegrały w mojej edukacji literackiej rolę równie istotną, jak lektura pozostałych lubianych i cenionych przeze mnie książek. Różnica polega być może na tym, że byłam świadkiem powstawania wielu powieści mamy, widziałam, jak wygląda praca nad nimi. Zapewne miały one też wpływ na ukształtowanie mojego światopoglądu i systemu wartości – przypuszczam jednak, że mniejszy niż codzienne przebywanie z samą mamą, z rodzicami w ogóle. To, co mama przekazuje w książkach, przekazywała także nam, swoim dzieciom, od zawsze, tyle że na inny, codzienny, domowy sposób. Mama była dla mnie zawsze przede wszystkim mamą – a pisanie książek to była po prostu jej praca, zawód jak każdy inny. Mama pisała książki, wujek pisał książki, ich znajomi pisali książki – normalna sprawa, w moich dziecięcych oczach zupełnie zwyczajna, na swój sposób wręcz oczywista. Z pewnością to przeświadczenie ostatecznie pomogło mi zdecydować, czym chcę się zajmować w życiu. Przypuszczam, że gdybym nie tkwiła od dziecka w świecie związanym z literaturą, mogłabym się nie ośmielić na obranie podobnej ścieżki. Nasi rodzice nigdy nie starali się wpłynąć na wybory i życiowe decyzje swoich dzieci. Chociaż cała nasza czwórka, wychowana w domu, w którym stale się pisało, malowało i rysowało, chętnie zajmowała się twórczością własną, tylko ja związałam zawodowe życie z literaturą. Zawsze chciałam pracować blisko książek, choć wcale nie od razu poczułam, że chcę je pisać. Mama też nigdy mnie do tego nie namawiała. Ale ponieważ słowo mnie ciekawiło, podglądałam ją przy pracy, zadawałam pytania. W ten sposób mimochodem mama przekazała mi sporą wiedzę o rzemiośle pisarskim. Zawdzięczam jej bardzo dużo. Z czasem, rzecz jasna, wypracowałam na tej bazie własny warsztat, własne metody pracy. To warunek konieczny, jeśli chce się pisać. To także jedna z rzeczy, które powtarzała mi mama: nie należy nikogo naśladować. Zresztą chyba nawet bym tego nie potrafiła; zawsze czułam, że trzeba pisać sobą samą, niczego nie udawać, na nikim się nie wzorować. Tylko wtedy twórczość jest autentyczna, ma rzeczywistą siłę oddziaływania. Między innymi dlatego moje książki są zupełnie inne niż książki mamy – co, jak się przekonałam, niekiedy zaskakuje czytelników. Niektórzy z nich spodziewają się znaleźć w tym, co piszę, swoiste „przedłużenie” jej twórczości – ale tak nie jest, tak nie może być. Chociaż mamę i mnie bardzo wiele łączy, to zarazem jesteśmy bardzo różne, mamy całkiem odmienne charaktery, inne doświadczenia – a więc i nasze książki, pisane szczerze i prawdziwie, muszą być – i są – różne.

A gdyby miała pani wskazać innych autorów i tytuły ich książek, które ukształtowały pani wrażliwość estetyczną? Chodzi mi przede wszystkim o lektury z czasów dzieciństwa i później, jako nastolatki. Jaki jest pani stosunek do literatury tworzonej z założenia dla dziewcząt? No bo taki Bahdaj czy Szklarski byli preferowani przez chłopców, a Siesicka czy Snopkiewicz przez dziewczęta.

Podział na literaturę dla dziewcząt i chłopców wydaje mi się trochę sztuczny. Oczywiście jest w tym pewna racja – chłopcy w większości chyba mniej chętnie sięgną po przygody Pollyanny czy Ani z Zielonego Wzgórza – ale staram się unikać takich podziałów, wychodząc z założenia, że dobra literatura zaciekawi każdego, bez względu na wiek i płeć. Wydaje mi się, że dla czytelnika nie ma najmniejszego znaczenia, czy bohaterem jest chłopiec czy dziewczynka, o ile historia jest wciągająca, a postacie przekonujące. Ja sama w dzieciństwie czytałam wszystko, ale wolałam właśnie te książki „chłopięce”. Namiętnie czytałam Karola Maya, ogromnie lubiłam Tomka Sawyera i Hucka Finna, kochałam trzech muszkieterów. Oczywiście chętnie sięgałam też po literaturę „dziewczęcą”, ale jeśli miałabym wskazać, które książki miały na mnie większy wpływ, to uznałabym, że te „chłopięce” właśnie. Fascynowały mnie przygody, intrygi, wojownicze i szlachetne charaktery, fortele, pojedynki, pościgi. Być może dlatego w powieściach, które piszę, też więcej jest chłopców. Nie robię tego z rozmysłem – bohater każdej mojej książki przychodzi do mnie sam. Tutaj ciekawostka: kiedy powstawał Kwadrans, chciałam, żeby główną bohaterką była dziewczynka, Ludwika. Zaczęłam pisać, ale zupełnie mi to nie szło. Nie potrafiłam wczuć się w tę postać, nie umiałam prowadzić narracji z jej perspektywy, zupełnie to nie pasowało. Wtedy wymyśliłam jej starszego brata, Jeremiego, który niejako sam wskoczył na pierwszy plan – i nagle problem przestał istnieć. Fabuła zaczęła się pięknie rozwijać, wszystkie poprzednie trudności zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie umiem powiedzieć, dlaczego tak musiało się stać. Może winne są temu właśnie „chłopięce” lektury? Ale wracając do pytania o kształtowanie wrażliwości estetycznej: myślę, że najwięcej zawdzięczam baśniom. Od najmłodszych lat chętnie poznawałam rozmaite polskie podania i legendy. Na okrągło czytałam też baśnie braci Grimm, chociaż tak bardzo się ich bałam! Często wracałam do zbioru Baśnie angielskie, za to nie przepadałam za Andersenem (nie licząc Calineczki!). Lubiłam Dziadka do orzechów Hoffmanna, pokochałam „baśniowe” powieści Astrid Lindgren: Braci Lwie Serce, Ronję, córkę zbójnika, Mio, mój Mio. Mary Poppins też urzekła mnie połączeniem codzienności z fantastycznym światem czarów i wyobraźni, podobnie książki Edith Nesbit, Eleanor Farjeon i Hanny Januszewskiej. Później, jako nastolatka, wsiąkłam w dziewiętnastowieczne powieści, przede wszystkim angielskie. I w poezję. Ale to już inna historia.

Chciałbym zadać pani pytanie natury teoretycznoliterackiej. Czy nie sądzi pani, że literatura dla młodzieży, pisana w konwencji realistycznej prozy społeczno-obyczajowej o proweniencji jeszcze dziewiętnastowiecznej, wyczerpała swoje możliwości? Biorąc pod uwagę choćby tylko kontynuowanie Jeżycjady, a co ważniejsze bezustanną popularność cyklu, wydaje się, że na tak postawione pytanie należy odpowiedzieć przecząco. Jeżeli jednak tak jest, to co skłania panią do przekraczania tej konwencji? Bo Lapis to bez wątpienia erupcja nieokiełznanej wyobraźni, całkowite uwolnienie historycznej fantazji z przesłaniem – powiedzmy – futurologicznym.

Otóż właśnie seria stworzona przez mamę, Jeżycjada, jest dowodem na to, że możliwości powieści się nie wyczerpały. Nadal można na tej bazie stworzyć coś nowego. Mama wykreowała swoisty, odrębny podgatunek, powieść humorystyczną w szczególnym wydaniu, w której łączy w sposób niezwykle spójny to, co poważne, z tym, co błahe, smutne z wesołym, realizm z absurdem. Potrafi w lekką, humorystyczną formę ubrać zagadnienia ważkie, o sporym ciężarze gatunkowym, i stwarza niepodrabialną, unikatową całość. Ostatnia jak dotąd część Jeżycjady została opublikowana w 2018 roku i nie tylko potwierdziła niegasnącą popularność serii, ale wręcz pokazała, że stale zyskuje ona nowych odbiorców. Doświadczenie podpowiada mi zresztą, że powieść dziewiętnastowieczna i jej późniejsze warianty to niezmiennie ukochany gatunek czytelników na całym świecie. Wierzę – choć może to niepopularny pogląd – że żaden gatunek literacki nie wyczerpał swoich możliwości, a te pozostające w uśpieniu mogą się w każdej chwili odrodzić. Indywidualność i pierwiastek twórczy w człowieku są tak silne, że zawsze istnieje szansa na rozwinięcie, przekształcenie czy udoskonalenie każdej formy. (…)