Skorupki roztrzaskanego świata

Z Jerzym Kronholdem rozmawia Dorota Siwor

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

To ten stół, o którym często wspominasz, prawda?

Tak, duży, okrągły, art déco. Lubię go. Siedziało przy nim tyle ważnych (legendarnych pomału) nie tylko dla mnie postaci, oprócz bliskiej rodziny przedwojenni oficerowie i powojenni poeci, stara gwardia i nowa fala, Adam Zagajewski i noblistka Wisława.

Przedmioty odgrywają w twoich wierszach całkiem istotną rolę. To tropy prowadzące do opowieści, przywołują pamięć. Ukazuje się właśnie kolejny tomik twoich wierszy, zatytułowany Pali się moja panienko. Minęło zaledwie kilkanaście miesięcy od wydania Stanc. Zastanawiając się nad tytułem, pośród kilku możliwych znaczeń, do których odsyła, odnajduję i takie, które wiąże się z sensem utrwalonego zwrotu „pali się” – rozumianego jako określenie pośpiechu. Czy tobie się spieszy?

Pośpiechu raczej unikam, bo mieszkając u stóp Czantorii, nauczyłem się życia w rytmie figur slow-foxa, a tytuł, który przywołujesz, różnie można tłumaczyć. Pożyczyłem go od Formana, czeskiego mistrza filmu, przystawał do konstrukcji, jaką chciałem formalnie osiągnąć, mianowicie wyodrębnionego adresata, do którego się zwracam, opowiadając moje historie. Potrzebna mi była owa tytułowa panienka, jako osoba odczuwalna blisko, do której mam zaufanie i wobec której mogę sobie pozwolić na szczerość. Tak ją ustawiając, przygotowując do interakcji w dialogu, rozpędziłem język, uruchomiłem dykcję. Zwrot „pali się” jest tu oczywiście kluczowy, oznacza alarm, reakcję na pożar.

To wezwanie zostaje wyrażone wprost w zakończeniu wiersza.

Ma charakter apelatywny. W ten sposób wracam także do moich początków jako poety, bo pierwszy mój zbiór wierszy nosił tytuł Samopalenie. Planowałem, żeby w tym zbiorze znalazł się wiersz poświęcony Janowi Palachowi – żywej pochodni, o którym ostatnio zrobiła głośny film Agnieszka Holland. Jednak w końcu nie umieściłem go w książce, uznając, że artystycznie jest chybiony, choć politycznie odważny. Uprzedziłem cenzurę, która i tak by go nie puściła. Pisząc go, pełen słusznego gniewu, byłem przekonany, że poezja może świat zmienić na lepsze, chciałem wpływać na ludzi, żeby zło zobaczyli i umieli mu sprostać. Jak pamiętamy, wielki poeta Auden napisał: „nic się nie dzieje za sprawą poezji”, jednak ja wtedy sądziłem inaczej. Tytułowy wiersz Samopalenia przeczytałem w klubie „Pod Jaszczurami” i myślę, że zrobiłem wrażenie nie tylko na czujnych esbekach, zyskując pewien środowiskowy rozgłos jako kamikadze. Był to okropny czas po Marcu 1968 roku, po stłumieniu Praskiej Wiosny przez wojska Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, cuchnęło gazami, cuchnęły gazety, wszędzie robiono czystki, prano mózgi. Właśnie wtedy założyliśmy grupę poetycką „Teraz”, odczuwaliśmy potrzebę połączenia sił, odnalezienia się w grupie, uznaliśmy, że tak będzie łatwiej stawiać opór.

Wracasz zatem do swoich poetyckich początków. Dlaczego?

Tylko w tym zakresie, który dotyczy poetyki ognia i asocjacji z nimi związanych. Wszystko, o czym mówię w tym tomie, bywa zakotwiczone w faktach, w biografii osobistej, zamknięte w aforyzmach i przypowieściach. Wiersz tytułowy nawiązuje do kilku moich doświadczeń z dzieciństwa i młodości przeżytych w Cieszynie.

Obecność konkretu nie dziwi, już w Epitafium dla Lucy wyraźnie widoczne było łączenie perspektywy indywidualnej, biograficznej z wydarzeniami historycznymi, ale i z opowieściami o ludziach i miejscach blisko ciebie. Choć takie ujęcie nie zniknęło z kolejnych tomików, nie było aż tak wyraźnie widoczne, a w Pali się moja panienko znów zostaje wysunięte na plan pierwszy. Powiedziałeś, że tytułowy utwór wiąże się z potrzebą interweniowania. To ciekawe, ponieważ w wierszu Tajemnice, który otwiera tom, także wątki historyczne zostały splecione z biograficznymi. Wracasz do przeszłości, ale szukasz w niej śladów, żeby coś wyjaśnić, odkryć, zrozumieć?

Niby to wiadomo, ale nie wszystko jest jasne, moja generacja szukała dróg do wybicia się na wolność, to był proces rozpisany na wiele prób i wydarzeń, to były doświadczenia, których się nie zapomina, które formują, mało spektakularne akty cywilnej odwagi. Byłem wychowywany w duchu tradycji związanej z Piłsudskim. Patrzyłem na rzeczywistość przez pryzmat perypetii życiowych mojej rodziny: pradziad był powstańcem styczniowym, stryj artylerzystą, majorem WP, jako jeniec obozu w Starobielsku zginął w Piatichatkach. Historię poznawałem z albumu ocalonych fotografii, z listów ojca wysłanych z oflagu, z pamiętnikarskich zapisków mojej skrupulatnej siostry, z relacji cioci, która przeżyła Auschwitz. Do tego wracam, pisząc o odciskach, nagniotkach historii, zwykle okrężnie, nie wprost. Albumy rodzinne to matecznik wielu fascynujących wątków, których nigdy już nie rozplączę. Na przykład, nigdy już się nie dowiem, skąd się to wzięło, że mój ojciec recytował futurystyczne wiersze Aleksandra Wata. Są w nich wskazówki, znaki, nad którymi się pochylam, inspirujące do pisania, szyfr, którego nigdy nie złamię. Opisuję, rozważam sytuacje znane z drugiej ręki, ale i wiele takich, których dane mi było doświadczyć osobiście. W tym najświeższym tomiku polecam szczególnie wiersz Pierwszy semestr, bardzo polonistyczny. W krótkim tekście zmieściłem spory kawałek historii literatury… jest tu wspomniany i Tadeusz Nowak, i Rilke, Wat, Szymborska, Asnyk, Grochowiak, Rafał Wojaczek i Harasymowicz, Andrzej Bursa i Stanisław Czycz…

Nie są jednak przecież twoje wiersze tylko rodzinną czy osobistą kroniką…

Jasne. Kiedy w wierszu Oh, du lieber Augustin! opisuję orbis pictus, nawiązując trochę do Jana Ámosa Komenskiego i jego książeczki dla dzieci ukazującej w obrazkach świat, to myślę oczywiście o swoim dzieciństwie i siostrach, które czytały mi między innymi niemieckie wierszyki. Jednak to także opowieść o polskim domu, w którym są niemieckie książki, jest ślad… W Cieszynie było wiele takich domów, wiele poniemieckich książek, poniemieckich rzeczy… Historię trzeba przecież czasem czytać przez archeologię. W Stancach, i nie tylko tam, zostawiam takie skorupki roztrzaskanego świata.  (...)