„Postaraj się wyrosnąć na porządnego człowieka”

Z Elżbietą Isakiewicz rozmawia Wacław Holewiński

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Holokaust, Zagłada… Piekło Ocalonych to nie jest twoja pierwsza książka o Żydach, którzy przeżyli najtragiczniejszy czas w swojej historii.

Trzecia. I najważniejsza. Przedtem była Ustna harmonijka, relacje Żydów, których uratowali od Zagłady Polacy, i Czerwony ołówek, reportaż historyczny o Henryku Sławiku, polskim dyplomacie ze Śląska. Niewiarygodne, że jego nazwisko wciąż nie funkcjonuje w powszechnej świadomości, a ocalił tysiące Żydów na Węgrzech – uchodźców z Polski. Dowiedziałam się o nim przypadkiem, pojechałam na Węgry i stworzyłam, tak mi się przynajmniej wydawało, czytelny nawet dla ucznia z wyższej klasy podstawówki bryk. Zrobiłam swoje, reszta już nie ode mnie zależała, Czerwony ołówek nie został lekturą szkolną. Wolna Polska postawiła Sławikowi i wspierającemu go ze strony węgierskiej Józsefowi Antallowi kilka pomników, kilka szkół i ulic nazwano jego imieniem, zorganizowano parę wystaw „ku czci” i na tym się skończyło.

Wiem, że materiał, który posłużył do napisania Piekła ocalonych, odleżał się, że musiał doczekać „swojej chwili”. To trwało kilkanaście lat. I to tę książkę nazywasz najważniejszą.

Bo w życiu pisarza bywają tematy nieukojone, ćmiące jak niedoleczony ząb. Wszystko zaczęło się w 1999. Znalazłam się w ekipie dziennikarzy obsługujących pierwszą w wolnej Polsce oficjalną wizytę polskiego premiera w Izraelu. Pojechaliśmy do kibucu imienia Bohaterów Gett w zachodniej Galilei, niedaleko Hajfy. Zebrali się tam polscy Żydzi z całego kraju. Jeden z nich poprosił o głos: „Dlaczego wy nas nie słuchacie? – zapytał. – Przecież my także jesteśmy waszą historią, waszym świadectwem”. Potem, gdy reporterzy zajmowali już miejsca w autokarze, zbliżył się starszy pan, dotknął mojego nadgarstka tak, jak to czynią ludzie, którzy zamierzają kogoś zatrzymać, i w najczystszej polszczyźnie usłyszałam inne pytanie: „Czy chciałaby pani poznać Żyda, akowca, co walczył w Powstaniu Warszawskim?”. Dlaczego podszedł właśnie do mnie? Przypadek? Sławomir Mrożek, niewierzący, używał określenia „scenopis od wieczności” dla zdarzeń tkających wątki naszego losu. Być może mój scenopis zawierał tę podróż, to spotkanie i związane z nim nieukojenie. Nie dawały mi spokoju owe dwa pytania bez odpowiedzi, zadane na odległej ziemi w moim języku.

Dlatego wróciłaś do Izraela?

Tak. Przede wszystkim chciałam wiedzieć. Wiedza o tym, jak to było między Żydami i Polakami w czasie wojny, praktycznie nie istniała ani w dyskursie publicznym, ani w rozmowach prywatnych. Jej brak został odziedziczony po komunizmie. Milczenie obrosło tę sferę niejako w sposób nienaturalnie naturalny, bo nie dość, że władze Polski Ludowej po wojnie sześciodniowej z 1967 roku nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych z Izraelem, to jeszcze zakazały kontaktów między Polakami i Żydami, jeszcze niedawno obywatelami tej samej ojczyzny, także na poziomie towarzyskim, osobistym. A co się dzieje z tłumionymi emocjami? Prędzej czy później wybuchają, wylewają się ze zdwojoną siłą. I niemal natychmiast po upadku komunizmu tak się stało. Zapamiętałam tamten okres jako nieustającą publicystyczną bijatykę, której ton nadawał pewien rabin oskarżający całą polską nację o antysemityzm wyssany z mlekiem matki. Bijatyki odbywają się według klasycznych rytuałów: cios za cios, atak – kontratak, w dodatku nie prawda stanowi główny przedmiot ich zainteresowania, tylko własna racja, ugruntowana przez otoczenie, poglądy polityczne czy osobiste przeżycia. Więc wróciłam wtedy do Izraela również dlatego, że w moim przekonaniu nie było i nie ma rozumniejszego sposobu na poruszanie się w tej delikatnej materii, jaką są polsko-żydowskie bóle, nie ma lepszej drogi na odbudowywanie wzajemnych relacji niż słuchanie i spisywanie świadectw. Patrzenie sobie w twarz. Bijatyki prowadzą donikąd. Słuchanie i spisywanie tworzą wartość, jaką jest obraz rzeczywistości doświadczonej, zapamiętanej i odczutej przez świadków tamtych wydarzeń. Obraz fragmentu wojny widziany oczami zwykłych ludzi.

Jak docierałaś do swoich bohaterów?

Żadnego klucza, żadnych kontaktów. Miałam w kalendarzyku dwa adresy, obietnicę paru noclegów w pokoju gościnnym ambasady polskiej w Tel Awiwie i poważne obawy, czy uda mi się zgromadzić materiał na książkę. Czy obcy mi ludzie zechcą odtworzyć przede mną historie do dziś budzące ich ze snu. Ale chcieli. Dopisywali kolejne adresy. Ten przypadkowy dobór rozmówców to, jak sądzę, istotny atut książki. Bo jej celem nie było udowodnienie żadnej tezy, tylko zapis prawdy, jakakolwiek by się z tych opowieści wyłaniała. Przyjęłam postawę Antona Czechowa, który pouczał, że pisarz powinien być obserwatorem ludzkich stanów, reakcji, zachowań, że ma być jak chemik śledzący reakcje zachodzące w laboratoryjnych instrumentach. Sędzią jest czytelnik. Nie istnieje mądrzejsza i uczciwsza zasada, szczególnie gdy w grę wchodzi dokument. Wierny temu przykazaniu Czechow, niczym rasowy reportażysta, tak właśnie przedstawił Sachalin, słynną wyspę zesłańców i katorżników. Kurs na bezstronność doceniono. Ustną harmonijkę, poprzedniczkę Piekła ocalonych, recenzowano przychylnie zarówno w Polsce, jak i Izraelu. Ale ja już wtedy czułam, że nie skończyłam tematu, że dotknęłam zaledwie rdzenia. Przez lata zaglądałam do materiałów, jakie zebrałam, do magnetofonowych nagrań i coraz więcej w nich słyszałam. Z niektórymi bohaterami udało mi się utrzymywać kontakt, uzupełniałam ich opowieści o szczegóły przywracane im przez pamięć, zarejestrowałam nowe historie, między innymi tę o Henryku Zimmermanie, izraelskim dyplomacie, pierwszym, który – również przez niego uratowany – upomniał się o Henryka Sławika. Dosłownie wygarnął go z nicości.

Dwadzieścia dwie historie. Straszne, pełne śmierci, bezwzględności, okupacyjnego koszmaru, w którym każdy twój bohater miał „swojego” Polaka. Często… nie, nie często, zawsze, aby ocalić jedno życie, był potrzebny łańcuch tych, którzy na przekór wszystkiemu uznali, że zło nie może zwyciężyć.

Poruszyłeś bardzo ciekawe zagadnienie. Piekło ocalonych przełamuje stereotypy, do których przywykliśmy, myśląc o bohaterstwie, te utrwalone przez tradycję literacką i przekazy ustne. Zazwyczaj dokonujący czynu bohaterskiego działa w pojedynkę, a jego działanie jest spektakularne, widowiskowe, płomienne. Któż by wątpił w bohaterstwo pułkownika Wołodyjowskiego, który sam ginąc, wysadza się w twierdzy kamienieckiej, by powstrzymać szturm Turków? Kto by się zawahał nazwać bohaterem przechodnia obezwładniającego nożownika grasującego na tłumnej ulicy? Tutaj bohaterstwem jest podanie uciekinierowi z getta kubka wody czy kromki chleba, przekazanie mu medalika z Matką Boską, pozwolenie, żeby się umył – bo za to też grozi kara śmierci. To bohaterstwo małej formy i wielkiego formatu, dziejące się w ciszy. Czasem jest to cisza namysłu, stopniowe dojrzewanie do decyzji o pomocy, a przyzwyczailiśmy się, że zarzewiem czynu bohaterskiego staje się iskra, spontaniczny gest. W tym namyśle, który pokonuje strach przed konsekwencjami, nie ma nic uwłaczającego. Odwrotnie: to wspięcie się na szczyt człowieczeństwa. Sándor Márai, wybitny pisarz i myśliciel węgierski, który przetrwał dwie wojny i wybrał emigrację zamiast życia pod rządami komunistów, zauważył w swoich Dziennikach, że postanowienie „Nie godzić się z tym” to jedna z najsilniejszych broni ofiar wszelkich gehenn. Humanizm przeradza się wówczas w rodzaj wyznania: gestami solidarności manifestujesz, że pozostajesz człowiekiem.  (…)