Na nizinie piękna trzeba poszukać

Z Lechosławem Herzem rozmawia Andrzej Wróblewski

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Opisuje pan Mazowsze od prawie sześćdziesięciu lat, więc nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że jest pan dzisiaj największym znawcą tego regionu. Proszę wybaczyć, ale nie unikniemy standardowego w tej sytuacji pytania o początki: dlaczego właśnie Mazowsze?

Moja odpowiedź będzie równie standardowa: przez przypadek. Gdybym po ukończeniu łódzkiej szkoły teatralnej dostał pracę w Poznaniu, z pewnością pisałbym o Wielkopolsce. Nie chodziło zatem o miłość od pierwszego wejrzenia, bo gdy na początku lat sześćdziesiątych zamieszkałem w Warszawie, nadal czułem się człowiekiem związanym z górami, jak wielu zresztą Krakusów czy, mówiąc szerzej, Galicjuszy. Czekałem tylko na urlop, żeby móc pojechać w góry. Moja pierwsza w życiu wycieczka, jeszcze przed wojną, gdy byłem trzyipółletnim dzieckiem, wiodła na tatrzański Nosal. Później zresztą chodziłem nie tylko po Tatrach, ale też na przykład po Hindukuszu w Afganistanie, jeszcze zanim ten kraj ogarnęły wojny. Dopiero po mniej więcej trzech latach pobytu w Warszawie poczułem głód częstszego wędrowania niż tylko w czasie urlopu. Sprzyjała temu praca aktorska, która wiązała się z licznymi przestojami, zbyt krótkimi jednak, by wyjeżdżać gdzieś dalej. Zacząłem od wypraw ze starszym kolegą, docentem chemii, który uznawał tylko lasy jodłowe, rosnące, jak wiadomo, dopiero gdzieś w okolicach Kielc. Aby je zaliczyć w ciągu jednego dnia, musieliśmy pędzić niemal na złamanie karku, żeby zdążyć na popołudniowy autobus powrotny do Warszawy. Nie było czasu, żeby się rozejrzeć i cokolwiek w głowie zanotować. Bardziej przypominało to sport wyczynowy niż turystykę krajoznawczą. Dlatego zdecydowałem się na – samotne najczęściej – wycieczki do Puszczy Kampinoskiej.
 
Dla wielu Polaków początek lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia to już zamierzchła epoka. Proszę ją trochę przybliżyć, patrząc z perspektywy wędrowca.

 Turystyka nizinna była wtedy znacznie opóźniona w porównaniu z terenami górskimi. Nie mieliśmy wyznaczonych szlaków, nie istniała infrastruktura turystyczna, choćby w postaci pól namiotowych. Nie było gdzie przenocować i gdzie zjeść. W cały prowiant należało się zaopatrzyć przed wyruszeniem w drogę. Korzystało się zazwyczaj z przedwojennych map, tak zwanych setek, czyli w skali jeden do stu tysięcy, których posiadanie było zresztą mocno podejrzane, bo sugerowało jakiś związek ze szpiegostwem na rzecz zachodniego imperializmu. Wydawane wówczas mapy raziły z kolei topograficzną niedokładnością, zakłamywano bowiem odległości czy na przykład kąty, pod jakimi przecinały się drogi. W przewodnikach nie można było używać takich słów jak „kładka” czy „mostek”, gdyż uważano je za obiekty o strategicznym znaczeniu. Używano jedynie słowa „droga”, ale już bez sprecyzowania, czy chodzi o szosę, czy o dróżkę leśną. Ktoś, kto nie miał wrodzonej orientacji w terenie, ryzykował pobłądzeniem i nocowaniem w lesie.

Dość szybko zaczął pan sam przecierać nowe szlaki.

 Związałem się wtedy z gronem bardzo fajnych i ciekawych ludzi działających w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym, które było wówczas prężną organizacją ze sporymi możliwościami działania. Spotkałem też na swojej drodze inicjatorkę powołania Kampinoskiego Parku Narodowego, panią profesor Jadwigę Kobendzinę, która od razu wyczuła we mnie  wielkiego zapaleńca i podsunęła mi myśl, żebym zaczął wyznaczać w puszczy nowe szlaki turystyczne. I tak to ruszyło, w pełnej współpracy z dyrekcją Parku. Wyznaczone przeze mnie pół wieku temu szlaki istnieją do dzisiaj i mają się całkiem nieźle. (...)