Poważnie, lecz z ukosa

Z Danutą Gwizdalanką rozmawia Oskar Łapeta

Fot. Bartek Barczyk/© PWM

Fot. Bartek Barczyk/© PWM

Jeden z recenzentów napisał po publikacji Uwodziciela: „Nigdy jeszcze nie spotkałem się z biografią, której bohater byłby obiektem aż tak wielkiej niechęci badacza”, a w innym miejscu dodał, że z pani narracji wyłania się „rozpieszczony gówniarz albo straszny dziad”. Co pani sądzi o tych oskarżeniach?

Nie znam osobiście autora tych słów, ale coś mi się wydaje, że jego reakcję można by objaśnić: „Uderz w stół, a nożyce się odezwą!”. Natomiast do „gówniarza” i „dziada” dodałabym jeszcze jeden epitet, który po raz pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni, usłyszałam podczas prac redakcyjnych: „Co za mizogin!”.

Publikacja Uwodziciela wywołała sporo zamieszania w środowisku muzycznym i muzykologicznym. Padły oskarżenia o stronniczość i nienawiść do Szymanowskiego.

Pewnej mojej znajomej inna znajoma kąśliwie zarekomendowała moją książkę stwierdzeniem, że jest to „800 stron złośliwości”. Istotnie, porównując mój tekst z panegirykami na cześć geniusza i narodowego artysty, jakie stanowią pewną część literatury poświęconej Szymanowskiemu, można odczuć zaskoczenie. Ja jednak nie pierwszy raz patrzę na kompozytorów poważnie wprawdzie, lecz z ukosa. Przed dwoma laty książkę 100 lat z dziejów polskiej muzyki zakończyłam przecież rozdziałem o naszej narodowej skłonności do mitologizowania artystów. We wstępie do Uwodziciela uprzedziłam, że idąc za radą Boya, będę swojego bohatera „obchodziła i okrążała, badając i opisując go jak np. lwa albo tygrysa”. To było tytułem wstępu, a teraz po kolei odpowiadam na pana pytania. Stronniczość: wszystko, o czym piszę, wynika z cytowanych tekstów. Wady, ale również zalety Szymanowskiego, bo przecież podkreślam, że jako jedyny w swojej rodzinie nadawał się do roli wychowawcy dzieci. Paradoksalne to może w świetle innych jego zachowań, ale wyraźnie wynika z faktów i wspomnień wychowywanej przez niego siostrzenicy, a nawet z jego stosunku do wcześniej uwiedzionych chłopaków. Nienawiść: przez minione dwadzieścia lat napisałam sześć większych i mniejszych biografii kompozytorskich, świetnie się przy tym bawiąc, bo zdobywanie i sprawdzanie informacji o nietuzinkowych osobowościach, a potem składanie z nich ciekawej narracji to – jak by powiedział Lutosławski, jeden z moich bohaterów – „pyszna zabawa”. Nierzadko podziwiałam moich bohaterów, ich przedsiębiorczość i pomysłowość. Wajnberg budził we mnie współczucie. Szymanowski natomiast coraz to mnie rozbawiał, zwłaszcza siłą miłości własnej. Do głowy nie przyszłoby mi jednak odczuwać do niego nienawiści. Wyobrażam sobie natomiast źródła takich krytycznych reakcji. Są w naszym środowisku osoby, które całe zawodowe życie poświęcają jednemu twórcy. Z latami pewnie rodzi się uczucie do badanego obiektu i w efekcie pisze się o takiej osobie jak o ukochanym wuju czy siostrzeńcu. Zrozumiałe będzie zatem zdegustowanie autorką oglądającą swego bohatera jak „lwa albo tygrysa”. I coś jeszcze: bodaj największe wrażenie zrobił na mnie zarzut, że ośmielam się krytykować instrumentację Szymanowskiego. Tymczasem to właśnie mówią najwybitniejsi odtwórcy jego muzyki. W książce wyraźnie powołuję się na trzech znakomitych dyrygentów, których odpytywałam w tej kwestii. Natomiast ci zgorszeni muzykolodzy oglądają nuty, albo zachwycają się wykonaniami – świetnymi właśnie dzięki temu, że dyrygent co nieco zmodyfikował w zapisie. Przełóżmy to teraz na literaturę: znakomity pisarz z jakichś powodów nie opanował reguł ortografii. Jak go wtedy wydajemy? Poprawiamy ewidentne błędy czy upieramy się, że „tak chciał”, chociaż efektem będzie niezrozumiały przekaz?

Szymanowski nie liczył się z uczuciami innych ludzi, ostentacyjnie lekceważył obowiązki, nie doświadczał przy tym poczucia winy, nie potrafił zbudować z nikim stałego związku, nie miał w zasadzie żadnej tolerancji na frustrację, a za swoje niepowodzenia obwiniał innych. To już nie tylko narcyzm, zgodnie z klasyfikacją ICD-10 są to cechy osobowości dyssocjalnej, czyli, jak się dawniej mówiło, psychopatycznej.

Pan jest po studiach psychologicznych, więc może to powiedzieć. Mnie nie wypada, chociaż zgodziłabym się z taką diagnozą. Pracując nad Uwodzicielem, sięgnęłam po parę podręczników z psychologii. W jednym natrafiłam na informację, że w całej populacji jest pięć procent osób z osobowością dyssocjalną, natomiast w środowisku artystycznym jest ich aż dwanaście procent. Autorzy od razu jednak dodali uspokajające wyjaśnienie: są to ludzie zupełnie niegroźni, ponieważ realizują się w wybranej przez siebie dziedzinie. Istotnie: nie mordują, nie sięgają po władzę. Co najwyżej bywają trudni albo irytujący dla najbliższego otoczenia i domagają się nieustannych hołdów. Po czterech dekadach spędzonych wśród muzyków, w tym kompozytorów, stwierdzam, że moje osobiste doświadczenia zgadzają się z podręcznikowym stwierdzeniem. No i Szymanowski, jak pan zauważył, mieścił się w tych dwunastu procentach. Na szczęście jako jedyny z „moich” bohaterów, bo nie powiedziałabym tego o pozostałych, a chronologicznie byli to: Mozart, Szymanowska, Szostakowicz, Lutosławski i Wajnberg.

Szymanowski potrzebował odbrązowienia?

Nie mówiłabym o „odbrązawianiu”. Jedynie weryfikowałam fundament, na którym zbudowano kult jego osoby. Bo z dziełem to już zupełnie inna sprawa – w pełni zasługuje na nasz podziw. Stabat Mater jest arcydziełem. Mity też. Koncerty skrzypcowe, III Symfonia, Metopy i wiele innych utworów – to dzieła również co najmniej znakomite. Stworzył więc Szymanowski ogrom muzyki, której ciągle chcemy słuchać. Ale to nie jest powód, by czcić go jako patriotę i reformatora edukacji muzycznej, a do tego lamentować nad dolą męczennika osaczonego przez wrogów i płacącego zdrowiem za walkę o „postępowość” muzyki polskiej. Wagner miał odrażający charakter, Brahms bywał burkliwym gburem, ale nie ma to wpływu na ich miejsce w historii muzyki i repertuarze koncertowym. A Picasso? Romantyczne wyobrażenie o artyście jako kapłanie sztuki-religii skończyło się już przed laty wśród historyków sztuki, literaturoznawców, ale w muzykologii, przynajmniej wschodnioeuropejskiej, ciągle trwa, na co zwrócili mi przed laty uwagę koledzy z zachodniej części Europy, że o Amerykanach nie wspomnę.

Artyści lubią tworzyć mity na swój temat.

Oczywiście! Bo doskonale wiedzą, że spora część publiczności tego właśnie oczekuje. Ludzie nie chcą, by twórca symfonii lub opery, która tak ich poruszyła, przypominał sąsiada albo urzędnika z poczty – to się nie mieści w wyobrażeniu o nadzwyczajności sztuki. Artyści zaś łatwo i chętnie wchodzą w rolę „rajskich ptaków”. Taki wizerunek, stworzony na potrzeby publiczności, musi jednak brać pod uwagę jej oczekiwania. Weźmy Marię Szymanowską. W początkach XIX wieku zarobkująca kobieta, nawet jeśli była wspaniałą pianistką, nie mieściła się w roli przypisanej jej płci. Ona natomiast chciała żyć z rozmachem, a nie rodzić i chować dzieci oraz doglądać gospodarstwa. Zamiast więc pielęgnować cnoty niewieście, jak przystało na żonę dzierżawcy majątku pod Otwockiem, zbierała aplauz, grając od Londynu po Neapol i zwiedzając przy okazji świat. Opowiadała jednak, że daje koncerty, bo jako samotna matka musi zarabiać na utrzymanie dzieci. Skutkowało. Podziwiano i jej grę, i macierzyńskie poświęcenie. Inny przykład: mit Szostakowicza broniącego oblężonego Leningradu. Stworzony został wspólnymi siłami przez propagandę radziecką i amerykańską, a był tak sugestywny, że pod koniec życia sam kompozytor opowiadał na spotkaniach z publicznością o tym, jak siedząc na dachu konserwatorium z sikawką strażacką w jednej ręce, drugą ręką pisał VII Symfonię. Kto wie, jak dużej karty wymaga zanotowanie muzyki dla około stu dwudziestu instrumentów, ten zdaje sobie sprawę z irracjonalności tego obrazu. Ale – no właśnie – ile osób to wie? Z takich mitów można by złożyć opasłe tomiszcze. W przypadku Szymanowskiego znacznie bardziej zainteresowało mnie coś innego. W jaki sposób Szymanowski stworzył krąg, niemal sektę swoich wielbicieli? Poszukując wyjaśnienia, natrafiłam na opis fenomenu, który znakomicie tłumaczy mechanizm wielu podobnych „stowarzyszeń” – aż po te, które przejmują władzę. Samozwańczy przywódca – a jest to z reguły osoba mocno zaburzona, narcystyczna, psychopatyczna – skutecznie wmawia otoczeniu, że po jednej stronie stoimy „my”, czyli depozytariusze prawdy walczący o lepszą przyszłość, a po drugiej są „oni”, czyli nasi wrogowie będący uosobieniem zła. Przed otaczającą go młodzieżą muzyczną Szymanowski roztaczał czarno-biały obraz świata i umiejętnie wzmacniał wiarę w swoją nadzwyczajność jako przywódcy. Znajome, prawda? Tyle że w tym wypadku niegroźne, bo ograniczone do środowiska muzycznego, a dokładniej – kompozytorskiego. Z niewieloma ofiarami takiej polityki, głównie w osobie Eugeniusza Morawskiego, który wszedł do historii polskiej muzyki nieomal wyłącznie jako przeciwnik Szymanowskiego. (…)