Nie umiem pisać komedii
Z Mikołajem Grynbergiem rozmawia Agnieszka Podpora
(...) Obecność twojego taty bardzo się czuje we wszystkich twoich książkach. Poświęciłeś mu Oskarżam Auschwitz, a w Księdze Wyjścia rozmowa z nim, podzielona na części, przeplata inne, nadając im dodatkowy ciężar. Opowiedz o powstaniu tej książki.
Zacznijmy od wymyślania. Księga Wyjścia zrodziła się z już dojrzałego pomysłu. Od początku miałem świadomość, że to jest ostatnia rzecz dokumentalna ocierająca się bezpośrednio o moje życie, jaką chciałbym napisać. Myślałem o moich rodzicach i o ich wielu przyjaciołach – przez całe dzieciństwo słyszałem, że istnieją, ale byli raczej legendami. Gdy jako dorosły człowiek zacząłem jeździć po świecie, okazało się, że bohaterowie tych legend to prawdziwi ludzie, którzy mnie znają i są ze mną bardzo związani. Wyjechali, kiedy miałem dwa, trzy lata i mnie pamiętali, mimo że ja widziałem ich w pewnym sensie pierwszy raz. Nagle okazywało się, że wchodzę do czyjegoś domu i spotykam osoby bardzo mi bliskie, może najbliższe na świecie. Ta więź nie była wytworzona przeze mnie, ja ją dostawałem. Wtedy pomyślałem, że to jest mój temat. Jednocześnie miałem świadomość, że jeśli chcę napisać książkę o tym, co ludzi spotkało w Marcu ’68 roku i później, muszę wyjść poza krąg przyjaciół rodziców. Określiłem więc obszary poszukiwań: Izrael, Stany Zjednoczone, Dania i Szwecja, czyli główne kierunki podróży ludzi opuszczających Polskę w 1968 roku. Potem próbowałem znaleźć rozmówców, zwracając się najpierw o pomoc do znajomych rodziców. Kiedy do nich dzwoniłem i informowałem, nad czym pracuję, przeważnie mówili: oj, już przestań, nie drąż, może byś zamiast tego te zdjęcia w cyrku zrobił, o których tak pięknie opowiadałeś. Oni wszyscy o mnie dbali, żebym się nie zanurzał głębiej w ten świat – nie w ich świat, ale konkretnie w ten smutek. No więc zacząłem odkrywać, że są zrzeszeni w różnych organizacjach i środowiskach, mają listy mailingowe, zawierające na przykład pięciuset użytkowników. Administratorzy nie chcieli udostępnić mi adresów, więc prosiłem o rozesłanie mojej wiadomości, a właściwie takiego listu przewodniego, gdzie pisałem kim jestem, co dotychczas zrobiłem, że pracuję nad taką książką, szukam kontaktu do osób, które wtedy wyjechały i bardzo mi zależy, żeby opowiedzieć też o nich. W tym momencie pozostaje czekanie. Jeśli następnego dnia nie dostajesz odpowiedzi, to nie znaczy, że jest źle.
Może nawet jest dobrze?
Nie wiadomo jeszcze, ale trzeba dać tej fali czas, żeby się rozeszła, dotarła do końca, odbiła się i wróciła. Przy każdej z moich książek tak było. Po jakimś czasie, kiedy już tracisz nadzieję, pojawia się przybój. Nie wraca pięćset osób, ale jeśli poczekasz, odezwie się znacznie więcej, niż myślisz. Część opowiada o sobie od razu w tych mailach i kicha: wszystko wiadomo, rozmowa spalona. Inni zawiadamiają, że przeczytali i nie chcą się spotkać – ci są najciekawsi, bo przecież po coś piszą. Są też tacy, którzy atakują. Jednym słowem, ci niepewni, agresywni albo zniechęcający, to moi ludzie. Gdy już znalazłem tych, z którymi chciałem pogadać, dosyć długo przygotowywałem całe przedsięwzięcie, bo oprócz rozmówców trzeba było zdobyć pieniądze, a na końcu zaplanować całą logistykę, co wbrew pozorom nie jest bez znaczenia. Na przykład w Izraelu w październiku pół miesiąca trwają święta i praktycznie nie można liczyć na transport miejski.
W efekcie do Księgi Wyjścia rozmawiałem z około osiemdziesięcioma osobami na przełomie lat 2016/2017. Zrobiłem trzymiesięczną turę, wyjechałem z domu na początku października i wróciłem pod koniec grudnia – potwornie wyeksploatowany, i fizycznie, i mentalnie, i psychicznie. To nagromadzenie nieszczęść, poniżeń i odrzuceń, o których opowiadali mi moi rozmówcy, utworzyło wielką toksyczną pigułę, mimo że w przeciwieństwie do moich poprzednich książek w tej nie ma śmierci, tj. nawet jeśli się o śmierć ociera, nie dotyczy jej bezpośrednio.
A twoi rozmówcy z Polski? W odróżnieniu od innych publikacji na temat Marca ’68 ty zdecydowałeś się włączyć do Księgi Wyjścia również tych, którzy zostali.
Uważałem, że muszą się tam znaleźć historie Żydów, którzy wtedy nie wyjechali. To jest historia moich rodziców. To jest też moja historia stawiania czoła tym, którzy wyjechali. Część z nich, i w Izraelu, i w Stanach, ma wielką lekkość w ocenianiu tych, którzy zostali. Według mnie to bardzo niesprawiedliwe słowa, ale one są w mojej książce, bo inaczej nie byłoby o czym opowiadać. Może dlatego nie umiałbym pisać komedii, gdzie wszystko u wszystkich jest w porządku, za cholerę nie wiem, jak to się robi. W każdym razie kiedy zacząłem szukać polskich rozmówców, nagle natknąłem się na mur. Był 2017 rok, wszyscy potencjalni żydowscy bohaterowie z Polski już nie mieli wątpliwości, co się w tym kraju dzieje i mówili mi wprost, że prywatnie mogą ze mną porozmawiać, ale z nazwiskiem to się do książki pchać nie będą. Odbywałem na przykład takie rozmowy – z ludźmi, których znam – że stawiałem dyktafon, tak jak ty, i oni zaczynali opowiadać jakieś głupoty o wakacjach z mamusią, więc ja cisnąłem, z jednej strony, drugiej: nic. Przerywałem nagrywanie, i wtedy ta osoba zaczynała mówić: „a jak Polacy nam się dobrali do dupy, i zaczęli nas wyrzucać”, więc ja na to, poczekaj, włączę dyktafon. Jak tylko naciskałem guzik, znowu dostawałem historię o wakacjach. Zrozumiałem, że ten człowiek nie był gotowy powiedzieć mi wprost, że jeśli ma wystąpić mojej książce, to nie w takim świetle, co oznaczało de facto, że mam tylko to, co mi pozwolił zarejestrować. Choć nie zawarliśmy umowy, że mogę wykorzystać jedynie wypowiedzi do dyktafonu, wiedziałem, o co chodzi. Ludzie, którzy się ze mną umawiali, czasami nawet w innych miastach niż mieszkają, nie przychodzili na spotkania, w ostatniej chwili wysyłali mi wiadomości, że bardzo przepraszają, ale jednak nie mogą. Znalazłem się w arcytrudnej sytuacji. Chciałem mieć też bohaterów stąd i nagle okazało się, że to stanowi największy problem. W końcu w Księdze Wyjścia jest ich kilku, ale zdecydowanie mniej niż planowałem. (...)