Postrzegam kryzys jako moment optymistyczny
Z Arturem Grabowskim rozmawia Natalia Charysz
Debiutowałeś przeszło trzydzieści lat temu w środowisku „brulionu” tomem Z didaskaliów. Część ówczesnych debiutantów przepadła, zmieniła profesję, przestała pisać. Ty natomiast stałeś się twórcą poważanym, wydawanym, dyskutowanym. Wydałeś osiem tomów poetyckich, ukazało się kilkadziesiąt twoich dramatów, esejów i utworów prozatorskich. Czy uważasz, że 1991 rok i debiut w atmosferze formacji „brulionu” był swego rodzaju dobrym strzałem? Czy ta koincydencja miała dla ciebie znaczenie? A może czułeś się częścią tego środowiska ze względu na ideały lub sposoby patrzenia na świat?
Wydaje mi się, że określenie „środowisko”, jakiego użyłaś, jest trafne w kontekście „brulionu”. „brulion” był oczywiście pismem literackim, ale to była przede wszystkim pewna atmosfera, potem postawa. To dlatego udawało się we wczesnym okresie połączyć bardzo różnych ludzi. Mam wrażenie, że każdy, kto był w kręgu brulionowym, znalazł się tam ze względu na swoje własne potrzeby i ambicje. Ja nie byłem w samym centrum tego wydarzenia i tej działalności brulionowej. Nazwałbym się raczej akolitą, moje związki z tym środowiskiem były bardziej przyjacielskie niż profesjonalne. W pewnym momencie pojawiłem się w redakcji i stopce redakcyjnej, ponieważ Robert Tekieli dawał mi wiersze do czytania i opiniowania. Publikowałem również w „brulionie” swoje utwory, zdarzało się nawet, że ukazywały się one pod pseudonimem. Miałem świadomość, że jest to środowisko, które będzie miało przyszłość, i które w tamtej chwili było najważniejsze, dlatego chciałem być w tym kręgu. Zresztą wydawało mi się po prostu, że dla postawy brulionowej nie ma alternatywy. Komuna cierpiała od dawna na impotencję, nie była ani atrakcyjna, ani straszna. Tzw. „opozycja” stała się na naszych oczach wygodnym snobizmem towarzyskim, a w końcu samozwańczą, coraz bardziej arogancką grupą beneficjentów sytuacji politycznej. A myśmy chcieli – mówię o pokoleniu roczników sześćdziesiątych – kultury, która nie będzie kolejnym przypadkowym zbiegiem okoliczności historycznych, lecz naszym dziełem. Nie było tam żadnej idei, jedynym postulatem była samodzielność. Chodziło o rozszerzenie kręgu inspiracji, bardzo ciasnego w owym czasie. Nawiasem mówiąc, wtedy było to łatwiejsze niż w dzisiejszej kulturze kontrolowanego dyskursu. „brulion” był mi też bliski przez swoją antyelitarność. Do dziś mi została ta niechęć do koterii, do towarzystw, do tego polskiego parcia na przynależność. Ale estetycznie trochę się dystansowałem. Tyle że raczej wewnętrznie, bo jednak nie odżegnywałem się od solidarności pokoleniowej. Chociaż mnie nigdy nie pociągały takie rzeczy, jak na przykład popkultura, nie chciałem być rockmanem. Chciałem być raczej samotnym żeglarzem. I to nawet dosłownie! Pociągał mnie egzotyczny świat, nie lubiłem miasta, chociaż jestem urodzonym mieszczuchem. Miałem taki charakter outsidera, po polsku bym powiedział: jedynaka. Jest we mnie instynkt przekory, podejrzliwości. Ale taki norwidowski, wynikający z troski o prawdę, a nie z drwiny. Pamiętam, że kiedy Robert Tekieli ogłosił „zakon żebraczy”, to Staszek Balbus, mój ówczesny profesor, powiedział: No, ale brat Artur, to jest tam chyba furtianem.
No właśnie, nie debiutowałeś w sławnej fioletowej serii.
Ale załapałem się na antologię przyszli barbarzyńcy. Zresztą jest tam jeden wiersz błędnie mi przypisany i jeden mój przypisany komuś innemu, więc i to był chyba jakiś znak odmienności. Debiut książkowy zdarzył się dlatego, że bardzo wcześnie zacząłem publikować, w zasadzie już w szkole średniej pojawiły się moje pierwsze utwory poetyckie w prasie literackiej. Kiedy miałem wrażenie, że znajduję już jakieś uznanie w węższym kręgu moich mentorów i przyjaciół, chciałem opublikować tom. Ale na początku lat dziewięćdziesiątych było bardzo trudno wydawać. Wtedy wydawnictwa podziemne w zasadzie przestają już funkcjonować, a te oficjalne jeszcze nie mają rozmachu. Mój debiut poetycki był gestem przyjaciela, który miał niewielkie wydawnictwo. Nawet sam wymyśliłem sobie okładkę tego debiutanckiego tomu, z której byłem bardzo dumny. Ten myślący diabeł wyraża mój ówczesny lęk przed samym sobą, tym nastoletnim przemądrzałym arogantem. Na marginesie dodam, że dziewięćdziesiąt procent okładek moich książek jest według mojego pomysłu. Kiedy jednak dziś czytam te wiersze, mając świadomość ich młodzieńczości, to dostrzegam słabe podobieństwa z estetykami grupy brulionowej. Nie ma tam związków z nurtem manifestacyjnego indywidualizmu, a także z wewnątrzbrulionowym sporem klasycyzmu z „wolną amerykanką”. Wydaje mi się, że od początku jakoś intuicyjnie szedłem gdzieś pomiędzy, stawiając na własną intuicję i własne źródła. Oczywiście nie było to całkiem oryginalne, ale jednak chyba inaczej wtedy rozumiałem poezję niż wielu moich kolegów. Młody poeta przecież jest z „innych poetów”, z tego, co spodobało mu się jako czytelnikowi. A ja dosyć wcześnie przerobiłem europejskich modernistów, lubiłem awangardę i surrealizm, a nie beatników. Amerykanów i Brytyjczyków odkryłem dopiero wtedy, kiedy było to moje własne, a nie pokoleniowe doświadczenie.
W takim razie, pozostając przy młodym poecie, przywołując cytat z wiersza z najnowszego tomu poetyckiego, Trzy wyspy, do którego za chwilę przejdziemy, kim był Artur Grabowski, kiedy był „jeszcze sobą i już prawie mną a ona pełnią możliwości”?
Tak, to jest cytat z tego wiersza, w którym ja widzę siebie jako dziecko. Dopiero kiedy mnie o to pytasz, zaczynam się zastanawiać, „co poeta miał na myśli”. Chodzi chyba o to, że „sobą” się jest w stanie przedświadomości, a kiedy jest się już „mną”, to nieunikniona staje się autokreacja. Z tym że wcale nie jest pewne, która z tych postaw jest bardziej autentyczna. Na pewno jednak pomiędzy tymi dwoma „ja” pośredniczy „poeta”, persona powstająca w procesie pisania wiersza. Nie jakiś romantyczny „geniusz”, ale jednak tajemniczy homo faber.
To cytat z drugiego utworu, z części Cypr.
To jest w pewnym sensie zapowiedź tematu, który będzie się w tym tomie przewijał, czyli jakiejś niestabilności, rozchwiania tożsamości. Ta samowiedza się trochę rozmywa, a ja próbuję ją scalić, uwyraźnić. Przy czym nie tyle chodzi mi o zapis tego rozproszenia, ile o wysiłek porządkowania, również o związane z tym klęski, ale jednak liczy się wysiłek. Prawdziwa tożsamość to tajemnicze źródło ludzkiej aktywności; i ona nie jest płynna, ona jest znikliwa, dlatego wymaga pracy, uważności. Taki podziemno-nadziemny potok, który definiuje się w istocie przez swoje osadzenie w okolicy. Więc bohaterem jest tutaj ten ktoś, kto równocześnie jest zawsze, ale nie jest teraz, był i trwa, poprzez to, że dąży do rozpoznania siebie. Przy czym takie rozpoznawanie siebie to jest dla mnie bardziej zadanie. Bo dopiero ktoś, kto wykracza poza siebie, może postawić sobie zadanie bycia sobą.
Wiersze z Trzech wysp odnoszą się do kogoś, kto już przekroczył smugę cienia?
Mam wrażenie, że każdy mój kolejny tom to zapis jakiegoś etapu, a więc i przezwyciężenie jakiegoś kryzysu. Mnie zawsze mówiono, kiedy byłem bardzo młody, że nie jestem „młodym poetą”, że nie mam osobowości „młodego poety”. Mówili, że będę mógł zaistnieć jako uznany poeta może po pięćdziesiątce. Dlatego że „masz taką dojrzałą osobowość – wyrokowali – to krytycy, a za nimi czytelnicy, muszą cię zacząć najpierw traktować poważnie, żeby cię zaczęli rozumieć”. Tymczasem mechanicznie przykładano do mnie taką miarę, jaką przykłada się do młodego poety; tego egotyka z jego buntem i chęcią przekreślania wszystkiego, z jego prywatnością. A ja nie musiałem się z nikim boksować, bo bezczelnie czułem się panem na poetyckich włościach. Jako jedynak wychowany bez ojca, nauczony czytać przez matkę, z liberalnego inteligenckiego domu, nie miałem autorytetów, ale za to miałem poczucie, chorobliwe wręcz, odpowiedzialności za cały świat. Dlatego trochę w tym rozpoznaniu mojej sztubackiej powagi było prawdy, i pewnie dlatego potem przeszedłem przez różne okresy zapaści, zwątpienia z tym związanego. Choć, jak dziś na to spojrzę, to też było poszukiwanie definicji samego siebie. Takiej samowiedzy, która podpowie ci nie to, kim jesteś, lecz po co jesteś. (…)