Poezja nie jest z tego świata

Ze Zbigniewem Chojnowskim rozmawia Andrzej Juchniewicz

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Od pana krytycznoliterackiego debiutu w „Tygodniku Kulturalnym” minęło czterdzieści lat. Czy znajomość tajników warsztatu poetyckiego, pisanie o innych poetach wspomagają aktywność artystyczną?

Na długo przed tym debiutem układałem rymowanki. Pierwszy mój liryk to Drzewo. Jak ważne jest opanowanie warsztatu w działalności artystycznej, nauczyłem się od aktorów. To oni podczas przygotowań do konkursów recytatorskich udzielali mi pierwszych lekcji na temat anatomii wiersza. Nauczyli, że zanim tekst wypowiesz, musisz poznać jego kompozycję, zrozumieć, mieć go w sobie i mówić tak, jakbyś to ty go napisał. Łączenie ról znawcy literatury i jej twórcy jest zjawiskiem częstszym, niż się to na ogół ludziom wydaje. Bycie poetą i jednocześnie badaczem poezji to nie wstyd… i nic podejrzanego. Przynosi wartościowe rezultaty. Za przykład niech posłuży dwudzielny dorobek Jacka Łukasiewicza, Stanisława Barańczaka, Edwarda Balcerzana. Oczywiście ta dwutorowość nie zawsze jest możliwa. Dużo zależy od predyspozycji, woli posługiwania się zróżnicowanymi zakresami języka. Jest coś takiego, jak zdolność do uruchamiania odmiennych stanów wrażliwości. Pisanie artykułu literaturoznawczego wymaga całkiem innych kompetencji, dróg kojarzenia niż kodowanie w słowach intymnych poruszeń wyobraźni, pamięci, sumienia, uczuć, umysłu. W pana pytaniu kryje się pewien przesąd, że gdy ktoś czyta cudze wiersze, zastanawia się nad nimi, oddaje się lekturze szkiców interpretacyjnych, w swoich próbach poetyckich nie ma szans na osiągnięcie oryginalności – pozbawia siebie instynktu twórczego. Skazuje się na naśladownictwo. Nie tworzy, lecz imituje twórczość. Gdy byłem licealistą, pewien miejscowy spec od poezji odradzał mi stanowczo: „Nie czytaj innych!”. Nie posłuchałem. Moim zdaniem, prawdziwi poeci są miłośnikami nie tylko swojej poezji. Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych brałem w rachubę wybór polonistyki, upowszechnił się pogląd, że skoro marzysz o doli poety, pisarza, krytyka literackiego, powinieneś skończyć filologię polską. W praktyce oznaczało to, że po ukończeniu studiów polonistycznych tak czy inaczej zostaniesz nauczycielem. Dlatego moim pierwszym wyborem były studia aktorskie. Na szczęście nie dostałem się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. W moim repertuarze egzaminacyjnym był sonet Juliusza Słowackiego zaczynający się od słów „Gdy noc głęboka wszystko uśpi i oniemi”, który kończy dwuwiersz o wierze w to, „Że modlitwa w niebiosach tak jak anioł kopie, / A czasem ziarno ducha wrzuci i zanieci”. Przygotowałem też fragment Pałacu Wiesława Myśliwskiego. Mowa w nim o chłopskim bohaterze. Wydaje mu się, że gra na fortepianie. Myślał, że wystarczy uderzać rękami w klawisze.

Czy krytyk literacki może mieć prywatny kanon poezji i prozy? Krytyk wciąż pracuje nad swoim prywatnym kanonem literackim, a tym samym uczestniczy w tworzeniu kanonu w wymiarze wspólnotowym. Z jednej strony opisuje i problematyzuje swoje doznania lekturowe według wyznawanych przez siebie wartości, a z drugiej bierze udział w nieustannym i wielopodmiotowym budowaniu hierarchii utworów. Podczas czytania nasz subiektywizm i spontaniczność „współpracują” z obiektywizmem (przynajmniej we własnym przekonaniu) naszych przeświadczeń, wiar, fascynacji, ocen.

Czy uważa pan, że wobec literatury pożądane są surowość i bezwzględność? Poklepywanie każdego autora za to, że napisał książkę, byłoby niemoralne. Wystawianie surowych i bezwzględnych ocen jest chorobotwórcze. O złych i słabych tekstach lepiej zamilknąć. Jakkolwiek może się zdarzyć, że zabranie głosu w ich sprawie jest nieuniknione. Ustawianie się krytyka w roli kogoś, kto wie lepiej, jak trzeba pisać na ten lub inny temat, jest nieprzyzwoite. Krytyku, jeśli potrafisz, zrób to sam. Mnie obchodzi to, czy poeta lub pisarz stworzył świat wiarygodny i prawdopodobny, spójny i kompletny, konsekwentny artystycznie i etycznie. Zastanawiam się, jak ja go odczuwam i rozumiem. Próbuję nazwać to, co we mnie budzi, co proponuje mojemu oglądowi rzeczywistości, językowi, co podpowiada wyobraźni, jaki rodzaj doświadczeń wnosi do społecznego obiegu. Wciąż liczą się potęga smaku, empatia i etyzm.

Poezja wiedzie żywot pokątny. Jak przekonać ludzi do poezji?

Coś mi się zdaje, że przymus lekturowy nie rozwiąże problemu czytelnictwa poezji. Być może źródłem jej siły jest niszowość. W Polsce wśród osób deklarujących czytanie książek tylko 6—7% sięga po poezję – we Francji 21%. Moim zdaniem, z popularyzacją poezji nie jest aż tak źle, skoro na liczne w naszym kraju konkursy poetyckie ludzie przysyłają wiersze. Sam z powodzeniem od jedenastu lat organizuję dla młodzieży Konkurs Literacki „O Trzcinę Kortowa” i co roku napływają zgłoszenia z wielu miejsc na Warmii i Mazurach. W Polsce wychodzi rocznie kilka setek tomów poetyckich. Ciśnie się pytanie: więcej jest czytających czy piszących wiersze? Jak zwykle, najlepiej działa osobisty przykład. Kiedy inni widzą, że czytasz lub piszesz wiersze, z pasją mówisz o nich, to może zainteresują się poezją. Zmieniłbym też formułę spotkań z poetami. Mogłyby odbywać się tak, jak w pewnej wsi na Mazurach. Uczestnicy czytali wiersze poety, siedział obok nich i też czytał. Zawiązała się mała wspólnota skupiona wokół poezji. I tyle.

Jakie cechy winien wypracować w sobie czytelnik poezji, by móc powiedzieć o niej coś – „Co w Tobie się rozlega jak w lesie”?

Każdy czyta na swoją miarę. Poezja potrzebuje zaciekawienia i skupienia, wyczulenia na ulotność tego, co się nam przydarza. Człowieka budują echa przeżytych zdarzeń. Wśród nas żyją jej szczerzy miłośnicy i czytelnicy z ambicjami. Wszyscy oni potrafią dać wierszowi cząstkę siebie i własne zrozumienie. Pragną samopoznania, kształcenia zmysłu współudziału w świecie ducha. Dążą do potęgowania świadomości swego istnienia – czasem do granic wyrażalności. Poezję poznajemy po jej owocach, czyli po tym, co pod jej wpływem czuje, myśli i robi czytelnik.

W pana wczesnych wierszach uwidacznia się doświadczenie ubywania, przemijania, śmierci. Czy poezja pozwala oswoić lęk tanatologiczny? Jest ćwiczeniem medytacyjnym?

Jednym z moich pierwszych uświadomień egzystencjalnych było porażenie myślą, że kiedyś umrą moi rodzice i nigdy potem ich nie spotkam. W dziecięcym odruchu przed rozpaczliwie bezdennym osamotnieniem broniłem się żarliwą modlitwą. Prośba do Boga, aby w czeluść nicości zamiast ich zabrał mnie, przynosiła ulgę. Ze szczęk lęku uwalniała mnie wówczas też lektura podręcznika do historii i Nowego Testamentu. Jako uczeń szkoły podstawowej czytałem powieści Stanisława Lema. Niewiele z nich rozumiałem, ale dawały uspokojenie. Dziś myślę, że Lem, pisząc fantastyczno- -naukową prozę, oswajał swój lęk tanatologiczny. Jego autobiograficzne źródło współcześnie jest nam znane. W mojej wsi nad jeziorem Śniardwy, w której mieszkałem do czternastego roku życia, śmierć ludzi z sąsiedztwa, małych dzieci, koleżanek, kolegów, dorosłych, była aż nadto widoczna. W pogrzebach uczestniczyła większa część wiejskiej społeczności. Każda śmierć zaskakuje, ale wraz z upływem czasu coraz mniej przeraża. Tak, poezja jest zarówno formą radzenia sobie z przemijaniem naszych bliskich, znajomych, własnego ja i osadzonego w nim świata, jak też medytacją, która jest próbą wyjścia ku perspektywie nieśmiertelnej. Temu służą, choć nie tylko temu, jak mówią uczenie, koncepty językowe, które są, w moim zamierzeniu, czymś więcej niż grą słów. Kondensując energię języka, organizuję w tekście punkty koncentracji, stacje, „przeszkody” do duchowo-umysłowego wybicia się na świat ponad światem. Na ten temat brałem lekcje u Norwida, który napominał, że to, co czytane pędem, znika. Miejsca w wierszu odbierane jako komplikacja, niezrozumiała zagadka, powstają z chęci wypowiedzenia treści swojego doświadczenia możliwie dokładnie, co nie znaczy… przystępnie.  (...)