Utrwalam to, co dzieje się teraz

Z Wojciechem Chmielewskim rozmawia Jakub Beczek

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Jesteś postrzegany jako bardzo warszawski pisarz. Akcję swoich utworów najczęściej umieszczasz w stolicy. Tymczasem w najnowszej książce bohater opuszcza miasto, by podziwiać urodę jeziora Dargin. Jak to się stało, że nagle porzuciłeś Warszawę dla Mazur?

Zawsze byłem związany z Mazurami. Jako dziecko jeździłem tam z rodzicami, później pod namiot w czasach studenckich. Wspominam szczególny klimat tych miejsc. Bywałem w różnych stronach, nie tylko nad jeziorem Dargin. Po latach zacząłem zastanawiać się nad tym, co ta przestrzeń dla mnie oznacza. Czułem, że w jakimś sensie jest ważna, ale próbowałem drążyć głębiej. Do tego dochodziły moje późniejsze lektury na temat Mazur. Myślę tu na przykład o cyklu opowiadań mazurskich Kazimierza Orłosia z Dziewczyną z ganku na czele. Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych były drukowane w „Gazecie Polskiej”, a ja wycinałem je i zbierałem. Poznałem też świetne pisarstwo Erwina Kruka, jego Kronikę z Mazur – trudne pisanie, ale niezwykłe, bardzo inspirujące, a przede wszystkim traktujące czytelnika z szacunkiem, powagą. Potem odkryłem książki Ernsta Wiecherta – Proste życie, Lasy i ludzie, a przede wszystkim Dzieci Jerominów, chyba najlepszy opis mazurskiego losu i ludzi tam żyjących przed drugą wojną. Wtedy dowiedziałem się więcej o historii tych terenów, ale z takiej ludzkiej perspektywy, bo historię polityczną, z racji historycznego wykształcenia, znałem trochę wcześniej.

Mazury jako pogranicze kulturowe?

Bardziej przyroda mazurska. Nie spotykałem się tam z Mazurami, tzn. z rodowitymi mieszkańcami i ich historią, bo już ich tam wtedy nie było, albo zostały niedobitki. Polska Ludowa dokonała czegoś, co nie udało się Bismarckowi ani nazistom. Fascynowała mnie za to natura, jedyny w swoim rodzaju pejzaż mazurski: wielkie jezioro otoczone lasami albo aleje drzew. Na mnie, wychowanym w betonowej dzielnicy Za Żelazną Bramą, bardzo to działało. Poczułem jakąś duchowość tego miejsca. Wydawało mi się, że Mazury będą dobrym kontrapunktem dla historii, która rozgrywa się w mieście, bo przecież w Jeziorze Dargin intryga jest warszawska i rozwija się na planie kilku ulic, dość szarych i zgiełkliwych – dla Warszawy bardzo charakterystycznych: plac Zawiszy, Grójecka, Niemcewicza, Srebrna, Towarowa. To nie są malownicze okolice, a wręcz przeciwnie. Doszedłem do wniosku, że bez tego kontrapunktu historia, którą opowiadam, okaże się zbyt ciężka, przytłaczająca. Do tego jeszcze szpitale, umieranie. Pomyślałem, że Mazury będą innym światem, trochę takim oknem, przez które z oddalenia można spojrzeć na Warszawę.

Ten zabieg – zderzenia centrum i peryferii, miejskiego zgiełku i chaosu z odległą oazą spokoju – nieraz pojawiał się w twoich książkach. W debiutanckiej powieści Kawa u Doroty takim miejscem była beskidzka Cicha Dolina. Tutaj jednak wyjazd bohatera z Warszawy ma chyba nieco inny cel. Jaki?

Mój bohater wyjeżdża tuż po pogrzebie przyjaciela. Ta śmierć była dla niego szokiem. Chce uciec od tego, co go przeraziło. Żeby opanować trwogę, pakuje rzeczy do samochodu i wyjeżdża. Nie wie, ani dokąd ma jechać, ani na jak długo. Po prostu chce uspokoić myśli.

Dopadła go fuga?

Coś w tym rodzaju. I gdy bohater już te myśli uspokaja, przychodzi refleksja, że miał kogoś bliskiego, przyjaciela – że mimo różnic trzymali się razem. Próbuje zrozumieć, kim ten przyjaciel dla niego był, jaką w jego życiu odgrywał rolę. Poza tym stara się również odkryć swoją drogę – kim tak naprawdę jest, jaki sens ma to, co mu się wciąż przytrafia.

Warszawa „zagrała” więc nieco inaczej, stała się bardziej oddalona. Z drugiej strony pojawia się w licznych reminiscencjach, a zwłaszcza w końcowej, bardzo ważnej scenie powrotu. Czym dla człowieka jest dystans wobec znanej przestrzeni i codziennej rutyny?

Mój bohater jest osobą miejską. Całe życie osobiste i zawodowe związał z Warszawą. A jednak miasto ma dwie twarze: fascynuje i jednocześnie przytłacza. Warszawa potrafi być i przyciągająca, i trucicielska. Są momenty, gdy chce się od niej uciec, żeby coś więcej zrozumieć. Bohater zbyt intensywnie żył miastem, zbyt intensywnie żył swoim życiem, za bardzo koncentrował się na sobie.

Zaczął wyhamowywać w scenerii dość przejmującej – na szpitalnych korytarzach, pośród łóżek i wenflonów…

On w tym wszystkim dość intensywnie uczestniczył, więc można powiedzieć, że teraz chce to z siebie otrząsnąć, spłukać w czystych wodach jeziora.

Ucieka od śmierci.

Śmierć go przeraża jako coś irracjonalnego. Ma przecież swoje bardzo poukładane życie. Takie egoistyczne i fikcyjne. Jest estetą, korzysta z kultury wysokiej. Czyta poetów niemieckich, interesuje się romantyzmem, słucha jazzu, zdrowo się odżywia. Śmierć przyjaciela była wyłomem w jego szklanej kuli, którą sam siebie obudował. Bo oto nagle musi zmierzyć się z korytarzem szpitala na Banacha.

Skoro jednak namiętnie czyta niemieckich romantyków, to przynajmniej teoretycznie powinien być ze śmiercią oswojony.

Ale u nich śmierć jest uduchowiona, piękna, czasem nawet heroiczna, a jego przeraża śmierć szpitalna, fizjologiczna.

Czy on w ogóle jest w stanie się zmienić?

Myślę, że podczas pobytu nad jeziorem formułuje pewne wnioski. Ta podróż i pobyt „tam” czegoś go uczą. Może nie wraca zupełnie odmieniony, ale przyjeżdża z jakąś odpowiedzią. Dlatego potrafi zmierzyć się z tym, co czeka go w Warszawie. Okazuje się, że ta podróż jest jednak pełna sensu.

Czy w związku z tym nie nawiązujesz do nieco już zapomnianego gatunku powieści edukacyjnej? Cała ta wyprawa głównego bohatera, motyw drogi, dojrzewanie, próba zrozumienia sytuacji, w jakiej się znalazł… Nawet jego przyjaciel to trochę taki mistrz, którego stara się „pokonać”.

Przyznam, że nie miałem takiego zamiaru. Zresztą moi bohaterowie są w takim wieku, że edukacja w rozumieniu Schillera czy Goethego nie wchodzi już w grę. Można raczej mówić o późnym dojrzewaniu.

A ilu w rzeczywistości jest tych bohaterów? Bo z początku myślałem, że pojawiająca się w książce postać, nazywana konsekwentnie „mój przyjaciel”, to po prostu cień głównego bohatera, jego lustrzane odbicie, jakiś zbiór lęków i obsesji. Do tej pory twoi bohaterowie byli raczej ludźmi z krwi i kości, tutaj jest inaczej. Ten „przyjaciel” jest w całości opowiadany, nieżywy. Skąd taki pomysł?

Wydaje mi się, że moja powieść ma dwóch bohaterów – tego, który jedzie, i tego, który został. Opowiadam też o tym drugim. Informuję, że miał żonę, dzieci, pokazuję różne etapy jego kariery zawodowej. To jest historia ich znajomości, przyjaźni. A, jak pisali romantycy, przyjaźń jest nawet wyższym uczuciem niż miłość.

Pamiętam, jak w Kawie u Doroty jedna z bohaterek stosuje w liście zwrot „Kochany Przyjacielu”. Nie wnikając w to, co tam było dalej, wydało mi się to sformułowanie takie niedzisiejsze, a jednocześnie dziwnie piękne.

Bo chyba w ogóle przyjaźń, taka z ducha romantyczna, jest czymś pięknym, a na pewno wartym opisania. (...)