Sztuka bycia nikim

Z Krzysztofem Bieleckim rozmawia Wacław Holewiński

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Piszesz rzadko. Debiutowałeś trzydzieści sześć lat temu zbiorem opowiadań Nie ma czarów, nie ma aniołów. W tym samym roku wydałeś powieść Fistaszek. Potem długie, czasami kilkunastoletnie przerwy. I ledwie pięć kolejnych książek…

Są tacy, którzy nie napisali żadnej… Pisanie „wciąż”, pisanie „zawsze” nie ma sensu. Piszę, kiedy dostrzegam w życiu coś szczególnego, przełomowego. Instynktownie zabieram się do pracy, a po tygodniu ją… zarzucam. Przerywam na miesiąc, dwa, by się namyślić. Samo pisanie jest fantastyczne – to szukanie zgody między pośpiechem a refleksją, ten zapał, to drżenie, ta cisza, ta czystość…

Czystość?

Pisanie powinno być czyste. Sporadyczność inspiruje. Samotniejesz, pustelniejesz, osobniejesz z każdym dniem. Prawie giniesz. W każdym akcie twórczym jest coś czystego i niejasnego. Czystość i niejasność tworzą napięcie. Wtedy pisze się najlepiej.

Jesteś „ze stajni” Henryka Berezy?

A gdybym powiedział – i od tego bym zaczął – że jest (było) czterech muszkieterów na „B”? Burek jako Atos, Błoński jako Portos, Bereza jako Aramis i Bugajski, najmłodszy, jako D’Artagnan. Oni, jak bohaterowie Dumasa, są (byli) różni. Łączy ich jedno. Tamtych miłość do Francji, tych miłość do literatury. W czasach mojego debiutu utwory wysyłało się do czasopism, nie do ludzi. „Nowy Wyraz”, potem „Twórczość”, najwyżej notowane pisma literackie, potem wywiad w radiowej Trójce, wreszcie książki w „Czytelniku”, „Iskrach”, nagrody, w początkach lat dziewięćdziesiątych, znów w Trójce, czytanie End and Fin Company. Kiedyś „stajnia Berezy” to był przywilej albo wyrok. Wszystko rozgrywało się w sferze języka: supozycji, aluzji, insynuacji, stereotypu. Inni krytycy mieli wrażliwość, upodobania, preferencje, Bereza – „stajnię”. Od kilku lat, za sprawą Państwowego Instytutu Wydawniczego i mrówczej pracy jego redaktora Pawła Orła, Henryk Bereza wraca do łask. Jeszcze jedno: gdyby po drugiej wojnie Polska była wolna, kultura niepodzielona na krajową i emigracyjną, gdyby ten dwugłos nas nie spalał, to Bereza zajmowałby, co prawda osobną, ale uznaną przez krytykę pozycję. Wyzywająco: gdyby Bereza był Francuzem, żyłoby mu się łatwiej. Naszej literackiej Polsce brakuje tej odsłony: żywych dyskusji poświęconych samej estetyce, obrazowaniu, językowi jako takiemu, temu „życiu” mowy. Nie ma miejsca na krytycznoliteracką ciekawość formy. To okaleczenie. Opowiadana historia nie jest wszystkim. Forma też jest treścią. Uparte pomijanie kwestii formy jest błędem.

Kompleksem?

Polskim kompleksem. I dzieje się tak, zwróć uwagę, tylko w światku literackim. W innych sztukach – nie. Znamy legendarną czołówkę telewizyjnego „Pegaza”. Muzykę Stefana Zawarskiego odniesioną do wariacji Antona Weberna z 1936 roku i grafikę Wojciecha Zamecznika. Pozornie chaotyczną ulotność wieńczy harmonia dźwięku i obrazu. Proszę: masz króciutkie arcydzieło! Muzyka i plastyka dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku są polskim towarem eksportowym! I na te poszukiwania formalne było i jest przyzwolenie społeczne, podczas gdy na nawet nieśmiałą awangardowość w literaturze – nie. A szkoda, bo literacka awangardowość może mieć – i to już całkiem karkołomne, co powiem – walor patriotyczny. Dla Polski reprezentatywny.

Czujesz się awangardowy?

Coraz mniej. Idę drogą, która się niewinnie poszerza. Moja awangardowość subtelnieje. Jest aspektem literackiej wypowiedzi, nie istotą. Pociąga mnie przede wszystkim sama refleksja. A refleksja nie może być awangardowa. Człowiek i świat nie mogą być awangardowe. Los nie może być awangardowy. Czasem te myśli wyrażam sentencją, czasem jednym słowem, krótkim, jasnym, dobitnym, czasem nastrojem. Nie przypuszczałem, że może mnie to zająć do tego stopnia. Chyba nie odmówisz mi tu serca…

No nie…

Właśnie.

Leszek Bugajski, recenzując we „Wproście” twoją najnowszą książkę Zsunęła się z krzesła. Ciennik, napisał o tobie: „To jeden z najbardziej niedocenianych pisarzy w Polsce. Wybitny”. Czujesz się niedoceniony, niezauważony?

Leszek Bugajski zawsze miał swoje zdanie i na nic się nie oglądał. Pisze, co czuje. Jest krytykiem literackim z krwi i kości. Ile tysięcy książek przeczytał, diabli wiedzą. Ma skalę porównawczą, ma odwagę. Począwszy od Noża śmiało nazywa mnie „wybitnym”. I tak się stało w publikacji we „Wprost” po ukazaniu się mojej ostatniej książki. Gdyby Bugajskich było dziesięciu, Michalskich, Orłów, Libichów, teraz Holewińskich, Dzikich-Jurek, spałbym spokojnie. Czytelnicy polegają na opiniach wpływowych dziennikarzy, krytyków, pisarzy. Część ani myśli przyjrzeć się Bieleckiemu. Bo niby dlaczego akurat jemu? Doskonale się orientujesz, sam warszawski oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, gdzie jestem członkiem zarządu, zrzesza ponad dwieście osób. Z drugiej strony – myślę tu o krytykach – przeczytać ileś książek to żmudna praca i mówię to bez złośliwości. Jak bez złośliwości, za to z pokorą przyjmuję pewne czytelnicze rozleniwienie i popadanie w swoisty zabobon, gdzie głośny pisarz to dobry pisarz, a ten mniej znany – już nie. Trzeba mieć wobec sztuki przekorę Gombrowicza, żeby nie pójść do Luwru, bo wszyscy tam chodzą. I pójść gdzie indziej lub wcale.

Porozmawiajmy o twojej nowej książce. Określisz, czym ona jest?

Zgódźmy się, że to po trosze powieść, po trosze dziennik, po trosze przypowieść, a po trosze też esej. Znajdziesz tu i poetyckie „wycieczki”. Gatunki zachodzą na siebie, by nadać całości zagadnienia pewien kształt i „niezłomną” kompozycją potwierdzić jedną z moich idei: „harmonię nieważności”. Od czasu blurba na okładce Nie ma czarów, nie ma aniołów moje poczynania śledzi Wiesław Myśliwski. Zadzwonił do mnie po lekturze Ciennika i powiedział, że to moja najlepsza książka; że pięknie ujmuję ból świata; że mówię szeroko o drobiazgach; że umiem zwielokrotnić znaczenia. Zależało mi na tym, żeby doszukać się pewnych prawd o nędzy i wielkości ludzkiego życia, a one nie są „gatunkowe”. Ludzki los ucieka przed jasną definicją w mrok. Tu jeden „gatunek” nie rozstrzygnie sprawy. I moja książka próbuje właśnie w takiej kilkugłosowej formie podjąć tę kwestię. Książka z ducha jest epicka. Często lirycznie obrazowa, ale koniec końców epicka. Dominuje żywioł opowieści. Przewracasz kartkę, ciekaw tego, co dalej. A to najprostsza ilustracja opowiadania jakiejś historii. Nie dość na tym: by wzmocnić „istnieniowość” samej literatury, podejmuję wątki autotematyczne. Pewne prawdy warto opisać. Bez opisu ta prawda zginie. Proza jest posłańcem, który przynosi nowinę.

O, właśnie, lubisz sentencje! Niektóre zdania z tej książki są jak sentencje: „Dopiero człowiek zamknięty może być wolny”…

Kluczowa w Cienniku jest ta: „Gdyby nie śmierć, nic by nie było. Tylko życie”. Jeżeli nie umiesz zamknąć myśli w sentencji, to nie pisz – mógłbym surowo powiedzieć. Ale czy miałbym rację? Nie. Jednak w ostatnich trzech książkach znalazłem w aforystycznych próbach jakąś przyjemność. W Cienniku jest ich najwięcej. Sentencje chcą uhonorować poważny temat książki. Dyscyplinują prozę. Cień epidemii – a sentencja, którą przywołujesz, pojawia się w tym kontekście – jest w książce ważny. Epidemia pyta o ból. Który ból, mój czy świata, jest istotniejszy? Czyje zamknięcie, moje czy świata, bardziej boli? Czyli ostatecznie: ja czy uniwersum – co ważniejsze? Oburzysz się. Powiesz, że uniwersum, no bo ty to tylko ty, świat bez ciebie się obędzie. Czyżby? A ja bez świata? Stawiajmy sobie niegrzeczne pytania. Pytajmy o wszystko – jak dziecko. I ty, zamknięty przez epidemię w domu, zaczynasz przyglądać się sobie (dawno ludzie tak się sobie nie przyglądali). Wprawdzie fizycznie jesteś ograniczony jak nigdy, ale mentalnie, oglądając zgubę i zarazem troskę świata, czujesz się tego świata wolnym uczestnikiem. Chory świat obdarza cię zdrowiem. Zdrową obserwacją, owszem żałosną, ale… żywą. Nie było w tej obserwacji żadnej doniosłości; w wolności nie chodzi o doniosłość, bardziej o pokorę i ciszę. Doceniłem własne życie jak nigdy wcześniej – bezczelnie żywy, bezczelnie zdrowy, bezczelnie niewybrany. Właśnie jako niewybrany byłem wolny. Zaszczepiony wolną radością.  (…)