Miasta są największymi pomnikami cywilizacji

Z Czesławem Bieleckim rozmawia Andrzej Skalimowski

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

Punktem wyjścia naszej rozmowy jest ArchiKod, najnowsza książka pańskiego autorstwa, ale to nie pierwsza książka, którą pan napisał.

 Cóż, chętniej czytam niż piszę. Właściwie chwytam za pióro – bo rysuję i piszę piórem – dopiero wtedy, gdy pewnych racji, myśli nie znajduję w trakcie lektur. Albo szerzej – w domenie publicznej. Zacząłem szkicować ArchiKod, gdy nie natknąłem się na myśl, która od dawna mnie męczy: ostatnie stulecie okazało się w dużym stopniu stracone dla architektury miast, a sami architekci nie przyjmują tego do wiadomości.

Czy bardziej czuje się pan piszącym architektem, czy projektującym pisarzem?

Czuję się piszącym architektem. Projektowanie jest moją pasją, ale też oddaję się jej z niezmienną obawą, żeby nie zrealizować czegoś, czego będę żałował. Nie mam ani w tym, co rysuję, ani w tym, co piszę grafomańskiego zachwytu: „To moje!”. W książce ArchiKod nie odwoływałem się do żadnej z własnych prac. Uważam, że to zakłócałoby proponowany sposób myślenia o ostatnim stuleciu. Oczywiście moje spojrzenie na architekturę jest w ogromnym stopniu zdeterminowane tym, że jestem projektującym architektem. Zastanawiam się zawsze, jak ludzie odbierają przestrzeń, jakie ona wywołuje emocje i wcale się nie dziwię, kiedy moje budynki budzą kontrowersje. ArchiKod pokazuje, jak ludzie się odnajdują lub też nie w architekturze, jakim ulega ona przemianom, jak bardzo forma musi wytrzymać nowe treści.

Dla kogo pan tę książkę napisał?

Pisałem ją głównie dla nieprofesjonalistów. Dla szukających piękna, o które coraz trudniej. Ale także dla moich kolegów po fachu, bo zwracam w niej uwagę na rzeczy, o których na politechnikach nie uczą. Na jakąś stronę myślenia o mieście, o architekturze miasta, o odczytywaniu architektury, o jej generowaniu, konstytuowaniu. Myślę, że mój zmysł dialogu jest obecny w tej książce. Czy to istotne, żeby ludzie rozumieli, czym właściwie jest architektura? Miasta są największymi pomnikami cywilizacji. Podstawą budowania wspólnoty jest zrozumienie, co znaczy intra muros i extra muros – być wewnątrz i na zewnątrz murów, pojąć, co jest inkluzywne, a co ekskluzywne. Moim zdaniem bez ekskluzywności nie ma inkluzywności. Jeżeli nie ma granic, w tym granic własności, to nie ma też granic odpowiedzialności. A odpowiedzialność za kształt miasta wiąże się z tym, że wyznaczamy granicę między przestrzenią publiczną – ulic, placów, ogólnodostępnych dziedzińców i zieleńców – a przestrzenią prywatną. Wydaje mi się, że w Polsce nie rozumiemy tego miejsca, gdzie stykamy się z innymi, z wspólnotą innych rodaków, z tym, co oni widzą z ulicy czy okna. Nie rozumiemy, że to nie jest nasza prywatna sprawa, tylko sprawa wspólna. Naszą prywatną sprawą mogą być śmieci na własnym podwórku, ale to, co jest przestrzenią publiczną – ogrodzenie, ogród widoczny z ulicy, nasza własność czy własność naszej wspólnoty lokatorów – to jest rzecz zupełnie fundamentalna i wymagająca współpracy. Od czasów studiów jestem przekonany, że miasto jest kolażem, że to jedyna estetyka, przez którą miasto możemy zrozumieć. Miasto nie jest kompozycją, ono jest pewną grą, w której reguły – możliwie jasne i zrozumiałe dla wszystkich – ścierają się z nieskończoną liczbą przypadków, które niesie życie.

Pisał pan o tym w swojej poprzedniej książce Gra w miasto.

To jest gra wielowarstwowa: ekonomiczna, społeczna, artystyczna. Gra gier. Żeby ją rozumieć, musimy pojąć, że to jest gra o sens cywilizacji: coś dziedziczymy, ale też interpretujemy przeszłość z myślą o przyszłości. W ArchiKodzie prowadzę polemikę ze środowiskiem konserwatorów zabytków. Pokazuję, że za każdym razem, kiedy odbudowujemy jakieś miasto – a teraz będziemy odbudowywać miasta Ukrainy – nigdy ta odbudowa nie jest wiernym przywróceniem stanu minionego. Katedra warszawska nie została odbudowana w stylu neogotyckim, a w kostiumie gotyku mazowieckiego, który został de facto zaprojektowany przez ówczesnego generalnego konserwatora, profesora Jana Zachwatowicza. Jeżeli odbudowywaliśmy Zamek Królewski w Warszawie, to odbudowywaliśmy go przy innym Placu Zamkowym, bo został on podwyższony ze względu na powojenny tunel trasy W-Z.

Podobnie Kamienica Johna na Podwalu.

W trakcie odbudowy zmieniono jej wymiary o półtora metra, co wiemy od projektantów, ponieważ nie zmieściłyby się w niej planowane schody ruchome. Odbudowa jest interpretacją, ale historia trwa dzięki tej interpretacji, bo nawet gdy powtarzamy powłoki architektury, to adaptujemy je do nowych treści. O ironio, Karta Wenecka powstała w Wenecji, gdzie tuż przed pierwszą wojną światową zawaliła się wieża przy placu św. Marka, którą później odbudowano. A przecież w myśl tejże Karty Weneckiej nie powinno się jej odbudować w tej postaci, bo to fałszerstwo.

To też był problem powojennej odbudowy Starego Miasta w Warszawie. Polacy zdecydowali się jednak rekonstruować tę dzielnicę, co zostało docenione przez UNESCO w roku 1980.

Czyli po dziesięcioleciach doceniono naszą makietę…

Owszem.

…która zarazem jest pomnikiem pamięci o naszej tradycji, naszej tożsamości.
Cały czas się zastanawiam, przez jakie czynniki generowana jest przestrzeń publiczna miasta. Siadając do pisania ArchiKodu, zastanawiałem się, czy dać jakiś wykład metody, co zrobiłem m.in. w Grze w miasto czy w Sztuce budowania. Współczesnym paradygmacie, czy raczej posługiwać się studiami poszczególnych przypadków. Wybrałem wykład oparty na przykładach. Bardzo długo szukałem sposobu ich uporządkowania. I doszedłem do wniosku, że oprę się na czterech triadach. Pierwszą tworzą: miejsca – sieci – życie. Drugą triadą jest: piękno – proporcje – forma i treść. Bez nich architektura jest tylko budownictwem. Trzecia triada rozjaśnia mrok dwudziestowiecznej urbanistyki. Tworzą ją: część i całość – budowanie – własność i rozwój. Ostatnią triadę budują trzy pojęcia: przestrzeń publiczna – prawo i plan – przemiany. Każdy z 12 problemów ilustruję sześcioma przykładami, pokazując, jak – często bardzo odległe od siebie dzieła, sytuacje i procesy – mogą być reinterpretowane i służyć powrotowi do sprawdzonego idiomu architektury, zapomnianego w ostatnim stuleciu kanonu myślenia o przestrzeni miasta i krajobrazie. Dla niektórych szokujące będzie porównanie neolitycznej świątyni, o której do dziś do końca nie wiemy, czy była świątynią słońca, czy służyła czemuś innemu, czyli Stonehenge w Anglii, do genialnego pomnika w Treblince Haupta i Duszeńki. Pokazuję na współczesnych i pradawnych ikonach architektury, jak skala i materialność dzieła tworzą dystynkcję sztuki kształtowania przestrzeni. W pomniku w Treblince z wielotysięcznego tłumu menhirów wyłania się masywna bryła z cyklopowych granitowych bloków przypominających jerozolimską Ścianę Płaczu.

Myśli pan o kanonie zasad rządzących architekturą?

Staram się odnaleźć w architekturze, tej współczesnej, ale też bardzo dawnej, pewne zasady myślenia, które moim zdaniem zostały zagubione, a w części zapomniane w ostatnim stuleciu 1920—2020, kiedy nastąpiła rewolta modernistyczna.

Architektura jest traktowana, co często budzi sprzeciw architektów, jako sztuka ze swojej natury służebna. Jaka powinna być rola inwestora i czy najlepszym inwestorem jest państwo? Co wówczas z odpowiedzialnością architekta?

Po pierwsze, wydaje mi się, że forma oderwania dzieła sztuki od zamawiającego, do której doszło w ostatnim stuleciu, jest nieporozumieniem. Artyści uważają, że dokonują po prostu podmiotowej ekspresji swojego ja. To bzdura. Architekci zawsze budowali formy, które miały swoją użyteczność – utilitas, tyle że jedną z funkcji było i jest piękno przestrzeni. A ono wyparowało wraz z założeniem, że wystarczy, by krytycy wydali pozytywny osąd o jakimś artefakcie jako dziele sztuki nowoczesnej. Wydaje mi się, że sztuka kompletnie autotematyczna, w której artysta tylko mówi, co ma w trzewiach, jest naprawdę mało interesująca. Oczywiście filtrujemy wszystko, co robimy przez własną świadomość, rozumienie historii, rozumienie cywilizacji, ale zawsze robimy to dla kogoś. A już na pewno projektując i inwestując w coś utrwalonego w betonie i kamieniu. W odróżnieniu od książki, którą można wyrzucić, czy filmu, którego projekcje da się przerwać, w otoczeniu budynków musimy żyć. Architektura jest wyświetlana nieustannie dla dobra lub zła użytkowników, którzy na chaotyczną, szpetną i nudną przestrzeń muszą patrzeć, czy chcą, czy nie. To jest ogromna odpowiedzialność, za którą świadomość decydentów, twórców i wreszcie odbiorców nie nadąża. Jak sobie sam z tym radzę? Mam prywatną na to metodę, dość dziwaczną. Mianowicie, kiedy coś projektuję, znajduję jakiś paskudny budynek, podobny w proporcjach czy sytuacji urbanistycznej do mojego zadania i zastanawiam się, czy ja właśnie podobnego błędu nie popełniam. Czyli nie patrzę na temat projektowy przez wirtualne obrazy, szkice i trójwymiarowe wizualizacje zrobione na komputerze. Nie mówię: „O, to ja zrobiłem”. Uważam, że taki egotyzm jest chorobliwy. Znacznie lepiej jest się zastanowić, czy człowiek przypadkiem nie robi czegoś fatalnego. A później zadać sobie pytanie, w czym to może zaszkodzić miejscu, w którym interweniujemy naszym projektem? Miejsce bowiem jest wieczne, a my przychodzimy i odchodzimy.

Dużo do powiedzenia w tej kwestii mieliby pewnie architekci, którzy przeszli przez szkołę dyktatu estetycznego, jakim był realizm socjalistyczny w Polsce.

Przypomnę, że definicją tego stylu nie jest – narodowy w charakterze i socjalistyczny w treści. W rzeczywistości było to wychwalanie wodzów w formach, które oni rozumieją. Poeta Majakowski i Meyerhold, wielki reformator teatru, też chcieli wychwalać wodzów, ale w języku, którego ci nie rozumieli. I zapłacili za to życiem. Tę realistyczną definicję socu zawdzięczam rozmowie z pewnym inteligentnym Rosjaninem. Polscy architekci, którzy przeszli przez szkołę ubezwłasnowolnienia socrealizmem, przez passus konformizacji politycznej – a tacy też mnie uczyli – przekazali mi, że nie ma nic gorszego niż pomyłka skali. A już sam dodaję: i brak wyczucia materialności architektury. To, z jakiego materiału budujemy i w jakiej jest skali, to kwestia kluczowa.

A co ze służebnością architektury?

Projektujemy dla ludzi, ale też z ludźmi. Co nie zmienia faktu, że na końcu za projekt odpowiada architekt. Sztuka perswazji to jedno, przyjmowanie argumentów klienta to drugie, ale racjonalny upór, by bronić projektu przed brakiem wyobraźni i małością decydentów to trzecie. Mówiąc językiem kresowym: trzeba mieć pojęcie o wyobrażeniu. Jeżeli klient nie ma pojęcia o tym, w czym uczestniczy, to mamy prawdziwe nieszczęście. Mogę powiedzieć, że od pięciu lat, realizując projekt Muzeum Bitwy Warszawskiej, mam do czynienia z klientem – Muzeum Wojska Polskiego – który zamienia proces twórczy – planowania inwestycji, projektowania i budowania – w biurokratyczną mitręgę. Nie rozumie przekazu ideowego wyrażonego językiem architektury, nie mówiąc już o trzech składnikach triady Witruwiusza: użyteczności, trwałości i pięknie. Budowniczowie często lepiej rozumieją, co tworzą z architektem niż decydenci.   (…)