Jak Lilianka została Lilianą

Z Lilianą Bardijewską rozmawia Tomasz Kłusek

Fot. Krzysztof Dubiel

Fot. Krzysztof Dubiel

W kwietniowych „Nowych Książkach” z 2017 roku ukazała się rozmowa Doroty Koman z pani ojcem Henrykiem Bardijewskim. Edward Balcerzan napisał wtedy tzw. recenzję okładkową zbioru opowiadań Pan Fiasko i jego sukcesy. Minęło siedem lat. Jako że impulsem do rozpoczęcia naszej rozmowy jest książka dla najmłodszych czytelników Jak Ancymonek został Ancymonem, proszę panią o powrót do krainy dzieciństwa i opowiedzenie o lekturach, które najbardziej na panią oddziałały i których wpływ nawet dzisiaj pani dostrzega. W życiu, myśleniu, pisaniu…

Książki od zawsze były moim środowiskiem naturalnym. W pisarskiej rodzinie nie mogło być inaczej. Dość powiedzieć, że mój dziecięcy azyl w jednopokojowym mieszkaniu był stworzony z regałów książkowych. Śmieję się, że to właśnie książki nauczyły mnie pisać, jeszcze nim umiałam czytać, bo jako trzylatka przerysowywałam (w pionie!) tytuły z ich grzbietów. A pierwsze lektury? Oczywiście „audio” – czytane przez rodziców baśnie braci Grimm czy Koziołek Matołek, słuchane z płyt nieśmiertelne wiersze Brzechwy i Tuwima. Do dziś brzmi mi w uszach Ptasie radio w mistrzowskiej interpretacji Ireny Kwiatkowskiej. I te bajki jedyne, bo przeznaczone tylko dla mnie – wymyślane przez ojca ad hoc opowiastki do poduszki. Były to swoiste seriale pełne fantastycznych bohaterów, zwrotów akcji, szalonych zdarzeń i humoru, przerywane zawsze w najciekawszym momencie, żeby następnego wieczoru łatwiej mnie było zagonić do łóżka. Niestety nigdy nie zostały spisane, ale niekiedy owocowały utworami… dla dorosłych, jak słuchowisko Zwierzęta z niebieskiego ZOO.

To słuchowisko odegrało ważną rolę w życiu literackiego rodu Bardijewskich. Mówił o tym pani ojciec, ale mówiliście też razem we wspólnym wywiadzie. Powiem tak: Zwierzęta z niebieskiego ZOO były zwieńczeniem fazy „audio”, owych bajek na dobranoc opowiadanych córeczce przez tatę. Słuchowisko wyemitowano w 1968 roku, w reżyserii Zenona Wiktorczyka, twórcy legendarnego Podwieczorku przy mikrofonie, w doborowej obsadzie aktorskiej. Wymieńmy Justynę Kreczmarową, Barbarę Wrzesińską, Stanisława Jasiukiewicza i Bronisława Pawlika. Pozwolę sobie na uwagę, że archiwa Polskiego Radia pełne są skarbów, wciąż w małym stopniu udostępnianych słuchaczom. Czytelnikom jest łatwiej. Wystarczy, że sięgną do zbioru Jak zostać monarchistą a właściwie królem Henryka Bardijewskiego i odnajdą tam opowieść fantastyczną o zwierzętach z „dobranockowego” ZOO. Ale przejdźmy do następnej fazy edukacji literackiej.

Wraz ze szkołą przyszedł czas na samodzielne lektury. Skończyłam właśnie sześć lat i dumnie nosiłam tornister. A w nim obok elementarza – ukochanego Kubusia Puchatka, który stał się moim przyjacielem na zawsze. Dlaczego? Bo rósł razem ze mną. Kiedy miałam sześć lat, był dzieckiem. Kiedy miałam lat szesnaście, był nastolatkiem. A dziś, kiedy jest statecznym siedemdziesięciolatkiem (nie do wiary, jak ten czas leci!), nadal mamy sobie sporo do powiedzenia. Skąd ta chemia? Puchatek niezmiennie zachwyca mnie swoją pogodą ducha, empatią, pięknym zadziwieniem światem i iście busterkeatonowską powagą w sytuacjach skrajnie zabawnych. No i ten niedościgły przekład Ireny Tuwim! Był moim metrem z Sevre, kiedy po latach miałam okazję tłumaczyć disnejowskie sequele Kubusiowych opowiastek. Druga moja ukochana książka, którą zabierałam nawet na wakacje w swojej miniwalizeczce (gdzie nie mieściło się nic więcej…), to Cyryl, gdzie jesteś? Wiktora Woroszylskiego z nieoczywistymi ilustracjami mistrza Butenki. Fascynowało mnie, że każdy bohater miał tu swoją linię fabularną, którą Bohdan Butenko dodatkowo wyodrębnił kolorem i krojem czcionki. No i ten niepodrabialny humor obu panów! W szkole całe przerwy spędzałam w bibliotece, buszując wśród półek. To był okres Verne’a (którego przeczytałam od deski do deski), Tajemniczego ogrodu, Ani z Zielonego Wzgórza, Mary Poppins, Doktora Dolittle i jego zwierząt oraz niezliczonych książek podróżniczych i przyrodniczych, m.in. Arkadego Fiedlera i Centkiewiczów. Nieustannie wertowałam też albumy przyrodnicze Puchalskiego i dwutomowy Kalendarz przyrody Henryka Sandnera i Zdzisławy Wójcik, który dostałam na dziesiąte urodziny.

Również ja wiele czytaniowo-plastycznych radości zawdzięczam mistrzom Woroszylskiemu i Butence. Cyryl, gdzie jesteś? to szczytowe osiągnięcie tego nurtu z lat sześćdziesiątych w pisarstwie dla dzieci, który powstawał pod wpływem awangardowej prozy. Teraz trzecia faza, a więc sięgnięcie przez dziecko po książki dla dorosłych.

Bardzo szybko zaczęłam szperać także w domowej „dorosłej” bibliotece. Wektorem był zdecydowanie humor. Na pierwszy ogień poszły więc Humoreski Twaina, Podróże z moją ciotką Greena i Przygody dobrego wojaka Szwejka Haszka. No i Trzech panów w łódce Jerome’a K. Jerome’a, których znałam na wyrywki! Później ojciec podsunął mi do lektury Gargantuę i Pantagruela, Colasa Breugnona i oświeceniowców. Kubusia Fatalistę mogłam cytować obudzona o północy! Podobnie było z Wolterowskim Kandydem i Tristramem Shandym Sterne’a czy Tomem Jonesem Fieldinga. Zachwycała mnie ich narracyjna nonszalancja, szkatułkowość, dygresyjność, a wszystko okraszone humorem najwyższej klasy. I ta szczególna relacja z czytelnikiem, swoista literacka gra, wymagająca czujności i współdziałania.

Paradoksalnie jako licealistka znów wróciłam do książek, nazwijmy je – „paradziecięcych”. To był czas Muminków w genialnym przekładzie Teresy Chłapowskiej, które zdobywało się „spod lady”. I czas Wojtyszkowej Bromby. Zachwycała mnie różnorodność tłumu ich bohaterów i równolegle prowadzone wątki, które splatały się i rozplatały, tworząc liryczny suspens. Wtedy też odkryłam Alicję w Krainie Czarów i Małego księcia. Do niektórych „dziecięcych” książek trzeba po prostu dorosnąć…

Relacje osobiste, choćby najlepsze, powodują często wytworzenie bariery, która utrudnia bądź uniemożliwia czytanie książek napisanych przez najbliższych. Jak było w pani przypadku? Pytanie dotyczy nie tylko słowa pisanego, ale też mówionego, bo twórczość Henryka Bardijewskiego to nie tylko książki, lecz i słuchowiska, teatr, w tym telewizyjny. A pani mama tymi zagadnieniami zajmowała się od strony teoretycznej.

Zawsze byliśmy rodziną, rzekłabym, monolityczną. Mieliśmy zbliżone pasje i upodobania. Od małego chodziłam z rodzicami do „dorosłego” teatru, w każdą niedzielę tradycyjnie odbywaliśmy „rajdy” po galeriach sztuki, a w czasie zagranicznych wojaży do upadłego eksplorowaliśmy przepastne muzea. Naturalne więc, że byliśmy wzajemnie pierwszymi czytelnikami naszych tekstów. Każde z nas trojga miało własny literacki „rewir”. Mama, Sława Bardijewska, zajmowała się teorią i krytyką słuchowiska radiowego. Jest autorką wielu publikacji w czasopismach i naukowych tomach zbiorowych z zakresu sztuk audiowizualnych oraz trzech książek o fenomenie tzw. polskiej szkoły słuchowiskowej: Muza bez legendy, Własna przestrzeń i Nagie słowo. Ja wybrałam sobie obszar literatury dla dzieci i teatru lalkowego. Zaś ojciec zajmował „najszersze” terytorium – od krótkich form prozatorskich, poprzez powieści, po dramat. Ale jego ulubioną formą były słuchowiska radiowe. Ma ich w dorobku ponad sto pięćdziesiąt, nadawanych nie tylko przez Polskie Radio, ale także przez wiele zagranicznych radiofonii, m.in. w Niemczech, Norwegii, Wielkiej Brytanii czy Chorwacji. W okresie prekomputerowym chętnie czytywał nam je na głos przed przepisaniem na maszynie. Miał ucho radiowca, przywiązywał wielką wagę do brzmienia i rytmu frazy, toteż chciał ją usłyszeć przed oddaniem tekstu do realizacji. Aktorzy zawsze powtarzali, że jego dialogi „leżą” im w ustach. (...)