W każdym z nas jest nieskażone źródełko
Z Józefem Baranem rozmawia Ireneusz Staroń
Od prawie pół wieku, czyli od wydania debiutanckich Naszych najszczerszych rozmów (1974), wyróżnionych Nagrodą im. Andrzeja Bursy (1975), utrzymuje się pan, używając sportowego określenia, w ekstraklasie poetyckiej. Co pan robił i dalej robi, żeby podtrzymywać dobrą kondycję przez ten szmat czasu i nie notować spadków formy (a może takowe bywały)?
Mojemu powojennemu pokoleniu sprzyjały też pewne szczęśliwie okoliczności. Zachowaliśmy przez ponad pół wieku ciągłość w pisaniu i wydawaniu. Nie żyliśmy w czasach zaborów, powstań, pierwszej i drugiej wojny światowej czy w ogłupiających latach realizmu socjalistycznego, a przecież to wszystko uderzało w poprzednie generacje poetyckie; zrywało ciągłość. Co zaś do mojego „futrowania” Pegaza, żeby nie zeszkapił się, nie ochwacił i nie okulał, nie zdechł po prostu… Każdy poeta ma inną metodę spinania go ostrogami.
A jaką pan ma?
Zacznijmy od tego, że wydałem dotąd piętnaście oryginalnych tomików poetyckich (i około piętnastu wyborów i wyborków wierszy). Jeśli te moje pięćdziesiąt pięć lat pisania podzielić przez piętnaście, wyjdzie średnia: jeden tomik na trzy, cztery lata. A jak się żyje stosunkowo długo, wyjdzie z tego bogaty dorobek i wydaje się, że dużo piszę. Wcale nie. Dawałem tylko do zbiorów „odleżane” już „produkty” natchnienia. Współautorką mojej twórczości (a może suflerką) było zawsze samo życie dostarczające czasem sensacyjnych przeżyć w rodzaju operacji na nowotwór złośliwy (dwukrotnej) czy niezbyt miłych uniesień chemioterapeutycznych, ale i wielu ekscytujących chwil. Mój Pegaz towarzyszył życiu – raz frunął (w chwilach radosnych, miłosnych, podróżnych), innym razem kulał (w chwilach szpitalnych, w nudnej codzienności, a nuda jest najlepszym nawozem dla sztuki). Życie wciąż toczyło się w blaskach i cieniach, prowokowało i nawoływało do nazwania go. Istotną rolę dla podtrzymywania weny miały dzienniki. Od 1996 roku prowadzę z mniejszą czy większą regularnością notatki, zanoty, które wydawałem w oficynach „Zysk i S-ka” (trzy tomy) i ostatnio w PIW-ie. Te dziennikowe zapisy bywają niekiedy zalążkami pomysłów na wiersze. Utrzymują mnie w uważności obserwatora. Jeśli więc nie pisałem wierszy, oddawałem się cyzelowaniu tych zapisków. Ważną pożywką dla rozwijania talentu stawały się również wojaże zagraniczne, odrywanie się od rutyny codziennej, wyłamywanie się z niej. Te podróże – prywatne, poetyckie czy dziennikarskie – do Singapuru, Brazylii, Australii, Ameryki, Afryki, ale też do Szwecji i innych krajów europejskich, nawet jeśli niedługie – wzbogacały o inne optyki, pozwalały trwać w różnych poetyckich epifaniach. Po powrocie patrzyło się znów świeżo na polskie sprawy. Nigdy nie traciłem też z oczu rodzinnego Borzęcina, stolicy dzieciństwa, jako punktu odniesienia. I jeszcze jedno, jeśli mowa o ostrogach: dobrze jest być – co zabrzmi paradoksalnie – skłóconym ze sobą, ze światem, z własną epoką, z „salonami”, mieć adoratorów, ale i przeciwników, bo dopóki żyje ostatni przeciwnik, żyje w nas chęć udowadniania, że się jest znakomitym.
Długa to droga z tymi ostrogami. Debiutował pan w 1969 roku na łamach tygodnika „Życie Literackie”. W wierszu Po burzy – pochodzącym z tamtego czasu – widzimy piękny obraz kraju lat dziecinnych i młodzieńczych, obraz mężnych ojców, którzy „uzbrojeni w kosy / wyruszali na podboje dzikich krain łąk // ujeżdżanych jedynie przez koniki polne”. Co dziś powiedziałby pan tamtemu młodemu poecie, gdyby spotkał go pan na swojej drodze? Czy młody Józef Baran czasami pana odwiedza? Jeśli tak, to o czym panowie rozmawiają?
Pewnie nie powiedziałbym tego, co Jan Nowicki – filut i cynik – gdy zapytawszy o wiek młodego adepta aktorstwa, dowiedział się, że liczy sobie on dwadzieścia wiosen. Nowicki na to: „Oj, biedaku, tyle jeszcze przed tobą”. Oj, biedaku-bogaczu, tyle jeszcze przed tobą – powiedziałbym Józkowi Baranowi. Zabiegań, trosk, chorób, rozczarowań, kombinacji, kalkulacji, by jakoś wyjść na swoje. W dodatku poeci działają często, częściej niż na przykład piosenkarze, w pustce, a ich ambicje i aspiracje sięgają wierzchołków Giewontu. Mimo wszystko jednak, summa summarum, czarna szala nie przeważyła chyba we mnie białej szali: z radościami, dobrymi czy bardzo dobrymi chwilami, małymi czy większymi uniesieniami, a niekiedy nawet dużymi satysfakcjami, choć starość – wiadomo – nie udała się Panu Bogu i na końcu cierpienie podsuwa człowiekowi biblijne westchnienie: „wszystko to marność i pogoń za wiatrem”.
Nie odpowiedział pan na pytanie o odwiedziny młodego Józefa Barana, a więc czy lubi pan swoje dawne wiersze?
O dziwo tak. Lubię młode wiersze Józka Barana. Udało mu się fuksem – bez długich błędnych błądzeń – trafić na siebie, na własną, polną ścieżkę, która doprowadziła go wprost do źródła pod łopianem, skąd wypłynęły potem z latami potoki, strumienie, rzeki… W każdym z nas jest nieskażone źródełko, niepodobne do innych źródełek, jedyne, niepowtarzalne. Tylko trzeba je w sobie odkryć i nauczyć się czerpać stamtąd. U wielu ludzi i twórców to źródełko jest zasypane i zamulone. Myślą cudzymi myślami, mówią i piszą cudzymi słowami, nie są oryginałami, nie wykorzystują tej szansy. Stają się kopistami innych. Bywa, że nigdy nie dotrą do siebie, do swojego źródełka, bo może nie mają odwagi czy cierpliwości. Mój pierwszy tomik, Nasze najszczersze rozmowy, to właśnie docieranie do tych źródełek: do matecznika dzieciństwa, Borzęcina; lepienie wierszy z gliny, z której zostałem ulepiony, z prochu, z którego powstałem. Te wczesne wiersze charakteryzują się świeżością, zmysłowością, wrażliwością na szczegół, naiwną może czystością obrazowania, która, co zrozumiałe, bywa odmówiona takim „poetyckim prykom”, do jakich się zaliczam teraz.
Kochanowski opiewał Czarnolas, Mickiewicz – Soplicowo, Przyboś – Gwoźnicę, Piętak – Wielowieś, Nowak – Sikorzyce, a Baran – Borzęcin…
Mateczniki są w każdym z nas i w każdym prawie człowieku istnieje tęsknota do krain utraconych, do dzieciństwa utraconego, jakie by ono nie było, do aury domu rodzinnego, Arkadii, czy jak to nazwać. W pierwszym tomiku udało mi się nieświadomie zagrać na tych właśnie strunach serca, utrafić w żyłę wspólną dla wielu ludzi, stąd może tomik miał bardzo dobry odbiór u krytyków i czytelników.
Cieszę się, że wspomniał pan o tych strunach, bo i w moim sercu na dźwięk pańskich utworów coś gra. I właśnie sfery uczuciowej będzie dotyczyć moje kolejne pytanie. Jednak zanim je zadam, przytoczę pewną pogłoskę. Nie tylko po Krakowie krążą słuchy, że znalazłszy swoją książkę w księgarni, podpisuje pan ją swoim imieniem i nazwiskiem. Ale czy każdą i zawsze? Z autorem którego z pańskich tomików mógłby się pan dzisiaj najbardziej zaprzyjaźnić? A z którym z nich byłoby panu zupełnie nie po drodze?
Nie bardzo rozumiem skąd te słuchy? Po pierwsze nigdy – poza jednym wyjątkiem – o którym na końcu – nie rwałem się do podpisywania książek, chyba że miałem w którejś księgarni spotkanie autorskie. Sam fakt byłby niemożliwy do sfinalizowania. W dawnych latach wydawałem tomiki w stosunkowo dużych – jak na dzisiejsze czasy – nakładach, na przykład Wiersze wybrane w 1984 roku wyszły w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy i zostały sprzedane w ciągu roku. W Krakowie też bardzo dużo się ich sprzedawało, a było tych księgarń o wiele więcej, musiałbym krążyć od jednej do drugiej jak komiwojażer. Śmieszne, tym bardziej że jestem (a raczej byłem) z natury osobnikiem nieśmiałym, nie narzucam się nikomu, a już szczególnie księgarzom… Natomiast w każdej plotce jest coś z prawdy. Otóż kiedyś, przez wiele lat, istniał stolik literacki w Matrasie w Krakowie, gdzie eksponowano książki podpisane przez autorów. Pamiętam, że w tej księgarni sprzedało się ponad sto pięćdziesiąt egzemplarzy mojego pierwszego tomu dzienników Koncert dla nosorożca, wydanego w 2005 roku. W jakimś sensie popyt na tę książkę był związany z faktem, że księgarz prosił mnie – i nie tylko mnie, bo wielu innych pisarzy krakowskich – o wpisywanie dedykacji. Książki z dedykacjami sprzedawały się lepiej. Kończyła się jedna partia, podpisywaliśmy drugą, trwało to dobrych parę, a może kilkanaście lat. Dziś Matras został zastąpiony Empikiem i tamten dobry obyczaj zniknął bez śladu. (...)