Życie jest nowelą

Aleksandra Kumala

Zdania na temat Opowiedz mi wszystko – najnowszej powieści Elizabeth Strout – są podzielone wyłącznie w jednej kwestii: czy można tę książkę czytać w oderwaniu od pozostałych części serii, czy lepiej łącznie z nimi. 

Lekturę rozpoczynałam więc w trybie eksperymentalnym: jak przez mgłę pamiętając fabułę nagrodzonej Pulitzerem Olive Kitteridge (2008, wyd. polskie 2010) i bez znajomości pozostałych pozycji z tego bogatego uniwersum: Amy i Isabelle (1998, wyd. polskie 2018), Trwaj przy mnie (2006, wyd. polskie 2008), Braci Burgess (2013, wyd. polskie 2016), Mam na imię Lucy (2016), Tego, co możliwe (2017), Olive powraca (2019), William (2021) oraz Lucy i morza (2024). Efekt eksperymentu trudno uznać za udany. 

Zanim o przyczynach tej porażki, kilka słów o samej Strout: pierwszą powieść opublikowała jako czterdziestotrzylatka; dwie dekady później o jej imponującej pisarskiej produktywności rozpisywał się „The New York Times”, a lifestyle’owe magazyny donosiły z rozrzewnieniem, że tworzy, mając bałagan na biurku; w wykreowane przez nią bohaterki wcielały się hollywoodzkie gwiazdy, Frances McDormand (serialowa adaptacja Olive Kitteridge) i Laura Linney (teatralna adaptacja Mam na imię Lucy); jej proza regularnie pojawiała się w zestawieniach klubu książki Oprah Winfrey, a na łamach „The Guardian” korespondowała z Eleną Ferrante.

Na przestrzeni lat znakiem rozpoznawczym Strout stało się opisywanie małomiasteczkowej codzienności i krzyżujących się w ramach jednej wspólnoty życiorysów. Fikcyjne miejsca akcji – miasteczka Shirley Falls czy Crosby – nie bez powodu przywodzą na myśl krajobrazy Maine: konserwatywnego, purytańskiego, w większości białego stanu, w którym autorka urodziła się, dorastała i do którego regularnie powraca, dzieląc swój czas pomiędzy położony tam Brunswick (około dwudziestotysięczna populacja) a nowojorski Manhattan (półtora miliona mieszkańców). 

W 2017 roku na łamach „New Yorkera” ukazał się artykuł, w którym Ariel Levy opisywała nie tylko stosunek pisarki do swojej małej ojczyzny, ale także jej wizytę w siedzibie Telling Room – organizacji z Portland, która zrzesza piszące własne teksty dzieci i młodzież (przedział wiekowy: 6–18 lat) z Afryki i Środkowego Wschodu, z doświadczeniem uchodźczym i imigranckim. Strout zjawiła się tam dzień po tym, jak ówczesna administracja Trumpa po raz kolejny próbowała uniemożliwić wjazd do Stanów Zjednoczonych osobom z sześciu (w większości) muzułmańskich krajów. Z ust Strout miały wówczas paść następujące słowa: „Ludzie, o których piszę, właściwie znikają. I nic w tym złego”. Skoro tak, dlaczego Ameryka z jej powieści przypomina skamielinę w bursztynie?

Jednym z czynników powstrzymujących mnie przed zaangażowaną lekturą Opowiedz mi wszystko była wsobność fabuły, jej rozwlekłość i oderwanie od szerszych kontekstów politycznych czy społecznych. Mimo że w tle majaczyły echa pandemii, a prócz średnio oryginalnej kryminalnej zagadki (z miejscowym odludkiem oskarżonym o morderstwo) w narracji przewijały się także śmiertelne choroby, kryzysy małżeńskie, trudne relacje rodzinne, uzależnienia, przemoc seksualna i zarzut ojcobójstwa, całość sprawiała wrażenie sztucznie wypreparowanego, hermetycznego mikrokosmosu. 

Równolegle do wszystkich tych wydarzeń, małych-wielkich tragedii i końców świata, rzeką płynęły kawałki ikry, w powietrzu fruwały mewy, kwitły forsycje i opadały liście. Postaci – których wzajemne powiązania będą natychmiast zrozumiałe dla miłośniczek i miłośników tej prozy – niestrudzenie dzieliły się swoimi przemyśleniami na temat własnych życiorysów i ludzkiej natury w ogóle. Nie bez powodu jedną z wcześniejszych pozycji Strout Jerzy Jarniewicz określił mianem „pochwały plotkowania”.

Choć w Opowiedz mi wszystko krzyżują się drogi pisarki Lucy Barton i dziewięćdziesięcioletniej już Olive Kitteridge, w centrum znajduje się Bob Burgess: „wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna, który mieszka w miasteczku Crosby w stanie Maine i w chwili, gdy o nim mówimy, liczy sobie sześćdziesiąt pięć lat. Bob ma wielkie serce, ale nie zdaje sobie z tego sprawy; jak wielu z nas, nie zna siebie tak dobrze, jak mu się wydaje, i nigdy by nie uwierzył, że dokonał w życiu czegoś wartościowego, co warto zapisać w annałach. Ale dokonał; jak my wszyscy” – czytamy. a monotonny rytm tej prozy składają cotygodniowe spacery Lucy i Boba nad rzeką i niekończące się rozmowy o życiu. Życiu, które – chciałoby się powtórzyć za Ryszardem Rynkowskim – jest nowelą. (Pory roku, notabene, również zmieniają się tu jak u Vivaldiego). 

Być może niechęć i znudzenie, które towarzyszyły mi od pierwszych do ostatnich minut lektury, wynikają z desantu w końcową fazę tego intratnego literackiego projektu. Być może – biorąc pod uwagę obecny w niej wątek somalijski, rozpisany w rozczarowująco pretekstowy sposób – odrobinę bardziej interesującym czytelniczym doświadczeniem byłaby lektura Braci Burgess

Pewne jest jedno: szkoda, że Strout poświęca tak wiele czasu „wybuchającym kolorami” liściom klonów, a tak niewiele – zmieniającej się strukturze demograficznej miasteczka, przyczynom i skutkom tego procesu. Że dobrze już znanych ludzi faktycznie nie zastępują nowi – ze swoimi refleksjami, ambicjami, lękami i doświadczeniami. Jeśli sugestywność i oszczędność tej prozy sprowadzać się ma do powierzchownych, banalnych puent w rodzaju: „świat nie jest już taki jak kiedyś”, pozostanę odporna na jej uroki.