Zaśnięcie Marianny

Maciej Zakrzewski

W listopadzie 1946 węgierski pisarz Sándor Márai rozpoczął kilkumiesięczną podróż po Europie Zachodniej. Europejczyk – z tego zapominanego środka kontynentu, gdzie wojna ukazała swoje oba najstraszliwsze oblicza – wracał jak do utęsknionego domu rodziców, sprawdzając, czy po wojennej burzy wszystko pozostało na swoim miejscu. Objechał Szwajcarię, naturalnie Włochy i Francję. Wrócił do siebie, do domu, gdzie już na dobre panoszyli się komuniści. Po powrocie napisał: „Ratto d’Europa? Porwali ją, naprawdę? Kto porwał i co? Domy, nawet jeśli uszkodzone, pozostały na swoich miejscach. Ludzie gonią za swoimi podejrzanymi, obojętnymi bądź zajmującymi interesami. Ukazują się książki, dużo książek, grają teatry. Większość miast w Europie jest już oświetlona wieczorem. Kraje podejmują starania, by zbudować państwo; długo to jeszcze potrwa, ale to ciekawe i świadome celu przedsięwzięcie. No więc co to jest, to, co zrabowano?”

Márai wracał ze świadomością, że mury stoją całkiem stabilnie, ale wszelkie dobre duchy, które czyniły je domem, odeszły. W Porwaniu Europy odpowiadał na pytanie o to, co zrabowano: „poczucie powołania; to świadome bądź instynktowne, tkwiące w trzewiach przekonanie, ten cechujący się głęboką wiarą stan ducha, że Europa, a więc mieszkańcy tego kontynentu mają poruczenie będące czymś w rodzaju misji oraz rolę w świecie, a to poruczenie otrzymali od europejskiego losu (…). Ludzie żyją, bo życie to organiczna możliwość, także w Europie. Ale to życie bez natchnienia nie jest misją, jedynie hodowlą”. Autor Krwi świętego Januarego sformułował tezę, którą można uznać za epilog do Zmierzchu Zachodu Spenglera. Ludzie chodzą do pracy, czytają książki, robią jakąś politykę, nawet budują państwo, ale to wszystko już martwa forma, porządkowanie cmentarzyska.

W 2014 Éric Zemmour ogłosił nad Sekwaną Le suicide français (Francuskie samobójstwo), książka w polskim przekładzie ukazała się w tym roku. Zbiór esejów tego bardzo niedoszłego prezydenta Francji nie jest nawet epilogiem Spenglera, to już niemal posłowie do ostatecznego wydania. Zemmoura nie interesuje kondycja Europy, ale Francji. Bo dla niego Europa to Francja. Koniec jednego jest równoznaczny z kresem drugiego. Nie trzeba być frankofilem, aby widzieć słuszność tego równania.

Swoistą kronikę zapowiedzianej śmierci Zemmour zaczyna od pogrzebu prezydenta de Gaulle’a, następnie wyznaczył kilkadziesiąt symbolicznych wydarzeń, które jak szczeble drabiny tworzą mapę schodzenia Francji ze sceny historii powszechnej. Dla precyzji należy wspomnieć, że autor nie pisze o samobójstwie Francji, ale samobójstwie Francji gaullistowskiej. Jednak zrozumienie, dlaczego koniec V Republiki w opinii Zemmoura jest agonią Francji, wymaga ponownego powrotu do profetyki Spenglera.

Zdaniem niemieckiego filozofa koniec Zachodu oznacza przede wszystkim śmierć kultury jako określonej formy życia. Spengler u kresu Wielkiej Wojny diagnozował, iż Europa wyczerpała ostatecznie swoje twórcze siły, pozostała jedynie możliwość cezaryzmu, domknięcie cywilizacji w postaci ostatniego Imperium. Do tej roli wyznaczył on Niemców, ci jednak nie chcieli tworzyć Imperium Zmierzchu, a Tysiącletnią Rzeszę.

De Gaulle pragnął nie tylko powrotu dawnej Francji, ale mocarstwa, które przywróci dostojność całemu kontynentowi (a przynajmniej zachodniej jego części). Jednak budował w obszarze historycznego cienia. V Republika była dziełem wybitnie politycznym, kulturowo jałowym. W zarodku dzieła de Gaulle’a tkwił Maj 68, który jako ruch polityczny przegrał, ale zwyciężył w obszarze kultury i tym samym wygrał wszystko.

Zemmour widzi doskonale efemeryczność wysiłków samotnika z Colombey. Kiedy pisze, iż de Gaulle był „niepocieszonym wdowcem po Francji i ostatecznie z tego powodu umarł”, nieodparcie powraca Spenglerowski symbol owego „ostatniego Rzymianina”, który umarł, strzegąc granic już nieistniejącego państwa. Czytając Francuskie samobójstwo, można odnieść wrażenie, że dzieło V Republiki było tym ostatnim przedśmiertnym ożywieniem dokonanym wysiłkiem jednego człowieka, virtú na chwilę wstrzymała fortunę. „Francja umierała – pisze Zemmour – jeszcze o tym nie wiedząc. Nie istniałaby już, gdyby nie generał de Gaulle”.

To, co pozostało po Generale, to sprzęgnięty z silną prezydenturą etos państwa. Istotą tradycji państwowej Francji, nie przekreśloną, a umocnioną przez Rewolucję, była walka z wszelakimi przejawami „państwa w państwie”. Na tym właśnie polegała ta „pedagogika gaullistowska”, o zmarnowanie której Zemmour oskarżył Pompidou. Z państwa pozostała wyłącznie biurokracja, która przez kolejne lata ślepo podążała za nowinkami niesionymi przez pokolenie Maja 68. W tym już nie było polityki (tej wielką literą), a tylko trwanie i pogrywanie z popularnością. Republika skapitulowała przed społeczeństwem (symptomatyczne określenie Zemmoura), które coraz mniej przypominało jakąkolwiek strukturę, a raczej przypadkową i zantagonizowaną zbiorowość wmieszaną w tandetę kultury masowej. Zagadnienie imigracji jest oczywiście symbolicznym momentem, w którym oświecona republika wyrzekła się własnego dziedzictwa, ustępując przed naporem religijnego dogmatu. We współczesnej Francji oświecenie zjadło swój własny ogon.

Za upadkiem powagi państwa wzmogła się nachalna amerykanizacja kultury (o wiele boleśniej jednak odczuwana we Francji niż gdzie indziej w Europie), a gospodarka przestała być filarem kultury i stała się domeną czystej efektywności. To wszystko było warunkiem wejścia Francji do globalnej wioski i zajęcia wygodnej pozycji do robienia pieniędzy. A te, jak wiadomo, nie mają narodowości. Upadek pozycji na arenie międzynarodowej był kwestią czasu. Zemmour nie może się pogodzić nie tyle z utratą prymatu europejskiego na rzecz Niemiec, co przede wszystkim z tym, że stało się to dobrowolnie, naiwnie, w złym stylu. Tym razem nie było żadnego rewanżu za Wersal. Wyłącznie kapitulacja, ale bez wojny. Chyba w tym przywiązaniu do stylu najbardziej widoczne jest zakorzenienie autora Francuskiego samobójstwa we Francji… której nie ma. Wszystko stało się karykaturą, pozorem, blagą. „Żyjemy w erze karnawałowej – pisze autor. – Nicolas Sarkozy był Bonapartem karnawałowym; François Hollande to karnawałowy Mitterand, a Manuel Valls to karnawałowy Clemenceau”. Logika niepowagi nie oszczędza jednak nikogo. Nietrudno uniknąć skojarzenia, że Zemmour roku 2022 to karnawałowy… de Gaulle. Jednak nie o kpinę tu chodzi, gdyż „Francja umiera. Francja nie żyje”, a rejtańskie gesty mogą już nie znaleźć szacunku potomnych.

Nie można się oprzeć wrażeniu, że z Francuskiego samobójstwa sączy się oblepiający pesymizm, którego wydźwięk wcale nie łagodnieje nad Wisłą. Pobieżna lektura może prowadzić do wyłuszczenia z książki kilku sloganów o upadku wartości, zachodniej degrengoladzie etc. Jednak praca ta jest przede wszystkim opowieścią o czymś innym: o utopieniu polityki w gierkach, zatraceniu dyskusji we frazesach i o braku powagi… przede wszystkim o braku powagi.