Życie codzienne w psychiatrykach
Andrzej Wróblewski
Powtarzającym się do znudzenia refrenem wszystkich publikacji poświęconych polskiej psychiatrii jest konstatacja, że ta dziedzina medycyny i opieki zdrowotnej trwa w nieustającej zapaści, bo ciągle nie ma na nią pieniędzy. Próżno jednak szukać konkretnej odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje. Czy decydenci czują do psychiatrii jakąś szczególną niechęć? Tego nie stwierdzimy, bo nawet gdyby ich na ten temat przepytać, nikt się do negatywnego nastawienia nie przyzna. Można zatem tylko spekulować, że wokół psychiatrii istnieje, również społeczna, aura nieufności, która nie pozwala traktować tej dziedziny jako nauki czy nawet działu medycyny. A jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, wraz z uzyskaniem chloropromazyny i wprowadzeniem tej substancji w 1952 roku do lecznictwa (Largactyl), wydawało się, że psychiatria pełną parą wkroczy w świat medycyny. Niedługo potem nastąpił prawdziwy rozkwit badań nad mózgiem. Obiecywano szybkie stworzenie neuronowej mapy chorób psychicznych i sposobów ich leczenia. Mimo wielkich nadziei do żadnego przełomu nie doszło.
Marta Szarejko, uznana dziennikarka, przeprowadziła rozmowy z piętnastoma doświadczonymi psychologami i psychiatrami, w większości sprawującymi w lecznictwie jakieś kierownicze funkcje. Jej Stany ostre. Jak psychiatrzy leczą nasze dzieci nie odpowiadają wprost na pytanie o przyczyny nieustającej zapaści lecznictwa psychiatrycznego, ale dają niezwykle bogaty materiał do przemyśleń. Możemy się więc z pierwszej ręki dowiedzieć, że wybór psychiatrii jako specjalizacji dokonywał się zazwyczaj przypadkowo, bo na innych specjalizacjach nie było już miejsc. Psychiatria nie obiecywała i nie obiecuje ani dużych pieniędzy, ani dużych możliwości prowadzenia badań naukowych. Skutkiem tego był i jest ciągły niedobór kadr. Szacuje się, że w Polsce brakuje kilkuset psychiatrów, co powoduje przeciążenie pracą (są szpitale, w których jeden psychiatra przypada na kilkudziesięciu chorych, a powinien mieć pod opieką nie więcej niż dziesięciu) i czyni leczenie całkowicie iluzorycznym. Szczególnie frustrujące jest to w przypadku dzieci i młodzieży, bo można być pewnym, że każdy z nieletnich pacjentów prędzej czy później do szpitala powróci, i to niejeden raz. W trakcie lektury bardzo szybko nasuwa się wniosek, że podtytuł książki nie powinien brzmieć „jak leczą”, ale raczej „co psychiatrzy robią z naszymi dziećmi”.
A cóż mogą zrobić? Większość dziecięcych oddziałów psychiatrycznych to przechowalnie dla potencjalnych samobójców i dla tych, którzy zaczęli się samookaleczać. Z wielką przykrością czyta się opowieści lekarzy, którzy w takich przypadkach nie mogą odmówić przyjęcia do szpitala, choć nie ma już w nim wolnych miejsc. Rozkłada się więc materace na korytarzach i robi rozmaite dostawki, a potem dostawki do dostawek. W takich warunkach nie da się nikogo leczyć. Chodzi zatem tylko o farmakologiczne uspokojenie pacjenta – żeby nikt sobie nie zrobił krzywdy, bo za to będzie odpowiadał lekarz. A on po skończeniu dyżuru drży na myśl, że zostawia na noc pięćdziesięciu nieobliczalnych pacjentów pod opieką dwóch pielęgniarek, które mają już tego wszystkiego serdecznie dość.
We wszystkich rozmowach przewija się wątek diagnozy, bo trudności z jej postawieniem chyba najbardziej odróżniają psychiatrię od innych działów medycyny. Płynność kryteriów i praktyczna niemożliwość ustalenia związków przyczynowych powodują, że „leczenie” staje się loterią. Fascynujące są opowieści lekarzy, którzy doprowadzili młodocianych pacjentów do stanu pozwalającego im w miarę normalnie funkcjonować, ale nigdy nie są pewni, czy to dzięki zastosowanej terapii, czy pomimo terapii. Bo może się zdarzyć, i na pewno się zdarza, że „wyleczenie” następuje w związku z zupełnie innymi czynnikami, z których najczęstszymi są zmiany w rodzinnym lub rówieśniczym środowisku pacjenta. Jeden z rozmówców Marty Szarejko mówi, że po zapoznaniu się z konkretną sytuacją niekiedy się zastanawia, kto tu jest właściwie chory: dziecko czy jego rodzice.
O przeżyciach dzieci i nastolatków umieszczonych w szpitalach opowiada z kolei reporterska książka Anety Pawłowskiej-Krać, Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce. Są to wstrząsające historie prowadzące niechybnie do wniosku, że nie ma możliwości, aby po pobycie w szpitalu psychiatrycznym nie popaść w obłęd. „Z pierwszych dwóch tygodni pamiętam tylko moment przyjęcia, w którym się ze mnie śmiali” – opowiada bohaterka tytułowego Głośnika w głowie. Izolowała się w łóżku i bała się wszystkich: lekarzy (bo zachowywali się jak dyktatorzy), pielęgniarzy (zbyt łatwo zakładali kaftan bezpieczeństwa) i innych pacjentów (wielu skłaniało się do fizycznej przemocy). Wspomina, że nie było obchodów lekarskich, a jedynie wezwania na przesłuchanie. „Siedziało ich chyba sześciu przy wielkim stole, na środku stało krzesełko, na którym siadał pacjent i miał mówić, jak się czuje”. I każdy zmyślał, sądząc, że dzięki temu, co powie, uzyska wypis. Podczas kilkutygodniowego pobytu dziewczyna miała jedno spotkanie z psychologiem i raz terapię grupową. Diagnoza: schizofrenia paranoidalna. „Wyszłam ze szpitala, powłócząc nogami, zesztywniała i ogromnie senna”. Bohaterka reportażu Anety Pawłowskiej-Krać nie wiedziała wtedy, że to dopiero początek jej wędrówki po szpitalach.
Autorka chyba zdawała sobie sprawę, że natłok takich opowieści może odstręczyć od lektury. Stąd – dla równowagi – przedstawia też historie o zgoła optymistycznym wydźwięku. Bo są także placówki, w których, wbrew systemowi, rzeczywiście odbywa się jakieś leczenie. Niemniej bohaterowie jej reportaży, również lekarze psychiatrzy, zgodnie twierdzą, że celem całego systemu opieki psychiatrycznej, poczynając od szkolnych psychologów i przychodni rejonowych, winno być niedopuszczanie do sytuacji, w których nie ma już innego wyjścia, jak tylko umieszczenie młodego człowieka w szpitalu. Czy to się kiedykolwiek ziści? Wielu indagowanych lekarzy praktyków, już zdesperowanych, mówi, że jedynym sposobem będzie gremialne złożenie wypowiedzeń z pracy. Dopiero wtedy się znajdą pieniądze na psychiatrię.
Nie dość, że psychiatria zawsze słabo się broniła jako nauka, to jeszcze podlegała bezpardonowym naciskom ideologicznym. Przypomina o tym książka Grzegorza Michalika Psychiatria w Polsce w latach 1945—1956. Oprócz materialnego stanu posiadania, autor przedstawia również główne idee metodologiczne, z jakimi polska psychiatria, wielkimi nadziejami, wchodziła w nową erę. Niestety, już w roku 1947 było jasne, że będzie musiała się podporządkować sowieckiej ideologizacji. Ten szybko postępujący proces ukazany jest poprzez kolejne uchwały i decyzje, jakie zapadały na posiedzeniach psychiatryczno-ministerialnych gremiów. Oporu wielkiego nie było, dominowało raczej przekonanie, że trzeba to wszystko jakoś przeczekać. Nie dość jednak przypominać, że kolaboranci gotowi wesprzeć najbardziej absurdalne idee zawsze się znajdą.
W książce Michalika niezwykle ciekawy jest wątek relacji między psychiatrią a psychologią. Sowiecka nauka uważała psychologię za narzędzie kapitalistów służące do urabiania klasy robotniczej. I tu nastąpiła niespodzianka, bowiem ówcześni polscy psychiatrzy również byli przeciwnikami wprowadzania psychologów do leczenia psychiatrycznego. Z innych, nieco bardziej merytorycznych powodów, ale jednak. Ten spór o pozycję w medycznej hierarchii nigdy nie wygasł.