Dżihadyści i bibliofile
Andrzej Wróblewski
Autor, angielski dziennikarz Charlie English, który na czas pisania książki zwolnił się z pracy w dzienniku „The Guardian”, mówi we wstępie, że na początku nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo te dwie opowieści będą się w sobie nawzajem przeglądać. Łatwo też sobie wyobrazić, że zdobywając fundusze na napisanie książki (tak ambitnie zakrojonego przedsięwzięcia żadną miarą nie da się pogodzić z codzienną pracą dziennikarską), starał się maksymalnie wykorzystać wszystkie zebrane materiały. W ten sposób, historia dziewiętnastowiecznychwypraw w afrykański interior, która w zamierzeniu miała pełnić rolę ubarwiającego tła dla wydarzeń współczesnych, rozrosła się do wymiarów oddzielnej, niemal autonomicznej całości. Przyjmując w końcu dwutorowość narracji, English zdaje się pokładać wielką ufność w elastyczną wyobraźnię czytelnika. Inne bowiem jej struny poruszane są w trakcie podróżniczych przygód, a zupełnie inne, gdy mowa o współczesnym terroryzmie. Dodajmy jednak, że do tych dwóch różnych perspektyw i idącej za nimi zmienności nastroju dość szybko można się przyzwyczaić.
Englisha urzekły nadchodzące w 2012 roku wiadomości o bibliotekarzach i bibliofilach z Timbuktu, niewielkiego miasta w środkowym Mali, położonego na południowym skraju Sahary, którzy w obliczu zagrożenia ze strony rebelianckiego Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu (tak miało nazywać się państwo koczowniczych Tuaregów), wspieranego przez afrykański odłam Al-Kaidy i dżihadystów, postanowili przewieźć swe zbiory w bezpieczniejsze miejsce, do Bamako – stolicy kraju, położonej pięćset kilometrów na południowy zachód od Timbuktu (Mali jest krajem ponad cztery razy większym od Polski).
Islamscy rebelianci i terroryści zaczęli od niszczenia wszystkich grobowców, które wystawały z ziemi na więcej niż kilka centymetrów. Wielce prawdopodobne było, że następne w kolejności będą zbiory książek. Szokujące wszak dla światowej opinii publicznej okazało się również to, że w zagubionym małym afrykańskim miasteczku w ogóle są jakieś biblioteki i jacyś bibliofile. English wspomina tu pewnego profesora z Harvardu, który w 1997 roku przyjechał do Mali i na widok zgromadzonych w Timbuktu tysięcy starych, sięgających średniowiecza manuskryptów nie mógł powstrzymać się od płaczu. Spytany, skąd te łzy, odparł, iż od dwudziestu lat powtarza swym studentom, że Afryka w ogóle nie ma historii pisanej, a jedynie mówioną. I że istnieje tylko historia Europejczyków w Afryce – spisana oczywiście przez nich samych.
W europejskim piśmiennictwie dotyczącym Afryki Timbuktu istniało od XIV wieku. Przez kilka stuleci jako legendarne miasto pozłacanych pałaców i wybitnych uczonych. Weryfikacja tego mitu stała się możliwa dopiero na początku XIX wieku, wraz z opanowywaniem afrykańskich wybrzeży oraz rosnącym znaczeniem francuskich i angielskich towarzystw geograficznych, które, w porozumieniu ze swymi rządami, zajęły się gromadzeniem środków na wyprawy. Gdy po wielu z nich zaginął wszelki słuch, stało się jasne, że nikt już nie powstrzyma europejskich ambicji i miasto na pewno zostanie odnalezione. Timbuktu stało się przedmiotem marzeń niezliczonej liczby szalonych odkrywców.
Obydwa wątki – historyczny i współczesny – są w książce doskonale udokumentowane. Autor dociera do niemal wszystkich uczestników wydarzeń z przełomu 2012 i 2013 roku. Ich relacje o rodzącej się w Timbuktu konspirze oraz metodach przechytrzania okupanta to dla polskiego czytelnika wdzięczny temat do porównań.
Wywiezienie samochodami ogromnej liczby kufrów z manuskryptami nie było sprawą prostą, bo wymagało setek kursów i tyluż zaufanych kierowców. Rekrutując ich, należało nie tylko uwiarygodnić ich osobistą uczciwość, ale też sprawdzić, czy nie mają zbyt wścibskich sąsiadów, co w warunkach niewielkiego miasta i kręcących się po ulicach patroli wszechwładnych dżihadystów było sprawą szalenie trudną. Nie brakowało też incydentów związanych ze zwykłymi złodziejaszkami, którzy chcieli na manuskryptach albo zarobić, albo wkupić się w łaski okupanta.
Opisując z kolei dzieje poszczególnych dziewiętnastowiecznych wypraw w poszukiwaniu Timbuktu, English posiłkuje się zachowanymi wspomnieniami tych, którzy przeżyli, oraz korespondencją. Widać też, że wiele godzin spędził w najgłębszych archiwach rozmaitych towarzystw geograficznych (głównie francuskich i angielskich, ale też na przykład niemieckich), dzięki czemu czytelnik dowiaduje się w szczegółach, jakie były rzeczywiste cele owych organizacji i jakie stawiano wymagania przed opłacanymi z różnych źródeł odkrywcami. Wszystkie ich działania znajdowały również odbicie w intensywnej korespondencji dyplomatycznej, przesyłanej do metropolii z istniejących już wtedy w Afryce północnej ambasad i konsulatów.
Zarówno brawurowa akcja timbuktańskich bibliotekarzy, jak i ryzykowne wyprawy dawnych odkrywców mają w sobie wiele romantyzmu. Oto odważni i szlachetni ludzie podejmują się niezwykłych zadań w imię wyższych wartości – ochrony dóbr kultury i poszerzania ludzkiej wiedzy. Tak nastawiony czytelnik z pewnością poczuje się nieco zawiedziony, bo wraz z kolejnymi rozdziałami English coraz częściej przypomina, że chodzi mu nie tylko o prawdę, ale też o całą prawdę. Pisze więc, że już po wszystkim pojawiły się zarzuty co do sensowności wywożenia manuskryptów, bo nie ma żadnych dowodów na to, że dżihadyści chcieli je zniszczyć – tym bardziej, że mogli znaleźć w nich treści zgodne z własnymi przekonaniami o „czystym islamie”. Nawet telewizyjny reportaż pokazujący płonącą bibliotekę okazał się przecież fałszywką. Nie brakowało oskarżeń, wysuwanych też przez poważne ośrodki, że chodziło o wyciągnięcie pieniędzy z rozmaitych międzynarodowych organizacji pomocowych.
Odarte z romantyzmu zostają również niegdysiejsze wyprawy poszukiwaczy Timbuktu, choć w tym przypadku wystarczyło zacytować towarzyszącą im korespondencję między różnymi zainteresowanymi stronami. Wynika z niej, że niektórzy z odkrywców byli nieodpowiedzialnymi, notorycznymi kłamcami, a fundatorom wypraw nie chodziło o poszerzanie ludzkiej wiedzy, lecz o przyziemny monopol na handel i znajdywane w czasie wypraw bogactwa naturalne. A mityczne Timbuktu służyło wyłącznie jako pretekst.