Czterozmysłowi

Andrzej Wróblewski

Większość osób, które się nie zetknęły z ludźmi głuchymi, przekonana jest, że język migowy to coś w rodzaju esperanta, więc głusi wszędzie porozumieją się z głuchymi. Tymczasem naturalnych języków migowych jest na świecie prawie sto pięćdziesiąt i różnią się od siebie tak, jak polski różni się od niemieckiego. Reporterską książkę Anny Goc można nazwać encyklopedią wiedzy o świecie głuchych. Zaskakująca i zadziwiająca Głusza odkrywa zupełnie nieznany świat milczenia. W Polsce żyje w nim około pół miliona ludzi, z których około sto tysięcy posługuje się językiem migowym. Lektura Głuszy zawstydzi czytelników, jeśli uświadomią sobie, że nie mieli o sprawie pojęcia i przebywali w gęstej mgle stereotypów (choćby takich, że każdy głuchy potrafi czytać z ruchu warg i pisze lub czyta po polsku) mijających się z rzeczywistością. Wreszcie jest to książka w pewnym stopniu ozdrowieńcza, bo zachęca, wręcz nakazuje weryfikację własnych przekonań w odniesieniu do każdej stygmatyzowanej z jakiegoś powodu grupy społecznej.  

 Czy dla głuchego dziecka lepiej, gdy jego rodzice też są głusi? Najpierw spójrzmy na to pytanie w świetle etyki: czy jedno nieszczęście może być pomniejszone nieszczęściem innych? Czy takie pytanie w ogóle możemy stawiać? Otóż odpowiedź zależy od celu, jaki się wyznacza wychowywaniu głuchego dziecka, bo okazuje się, że w polskiej rzeczywistości inny cel wyznacza państwo, a inny rodzice. Państwo nastawione jest na naukę języka polskiego, a rodzice (choć dalece nie wszyscy) przede wszystkim na umiejętność komunikowania się dziecka z otoczeniem, w tym głównie z innymi głuchymi posługującymi się językiem migowym. Tak więc z punktu widzenia państwa lepiej jest, gdy rodzice słyszą, czyli posługują się polskim językiem mówionym, a z punktu widzenia dziecka i jego procesu socjalizacji lepiej, gdy rodzice też są głusi.  

 Owa dwoistość celów rozpisana została przez autorkę na cały okres dochodzenia do dorosłości. Jest to droga najeżona niewytłumaczalnymi absurdami powodującymi, że głuche dziecko nie ma praktycznie żadnych szans w dorosłym życiu, bo pozbawione wykształcenia i zawodu (nie licząc prostych prac fizycznych) na trwałe zostaje wpisane do grona obywateli drugiej kategorii. Grzechem pierworodnym było tu powstałe jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku przekonanie, że osoba kaleka musi się dostosować do większości, a nie odwrotnie. W szkolnictwie specjalnym objawiło się to zatrudnianiem nauczycieli, którzy nie znali języka migowego, a także zapisami w regulaminach szkół, nakazującymi karanie dzieci posługujących się takim językiem. Schemat był następujący: nauczyciel mówił „głośno i wyraźnie”, zapisywał swoje kwestie na tablicy, a dzieci mechanicznie to przepisywały, kompletnie nic nie rozumiejąc. Jeszcze dzisiaj jest wielu „lingwistów”, którzy twierdzą, że obserwując ruchy ust osoby mówiącej, sposób wdychania i wydychania powietrza, można się nauczyć wypowiadania poszczególnych słów. A fakt, że tak uczone dziecko nie słyszy samego siebie, czyli nie wie, jakie dźwięki wydaje, nie ma większego znaczenia, bo to kwestia powtarzalności – trzeba dużo ćwiczyć. Innymi słowy, głuche dziecko może zacząć mówić, jeśli się wykaże odpowiednią wytrwałością. W tym kontekście pojawiły się też takie słowa, jak dyscyplina, rygor, tresura i stwierdzenie, że umiejętność posługiwania się językiem migowym… odciąga od nauki prawdziwego języka.  

 Można powiedzieć, że niewiele dzieci wykazało się nadludzką wytrwałością, bo spośród wielotysięcznej rzeszy uczniów szkół dla głuchych maturę zdało ledwie kilka osób. Jest to zresztą oddzielny temat, bo głusi zdają w Polsce dokładnie taką samą maturę jak osoby słyszące, czyli mają też egzamin ustny. Jedyne udogodnienie daje ogólna instrukcja wstępna podawana w języku migowym; zrozumienie poszczególnych poleceń wymaga znajomości polskiego języka pisanego, który dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent głuchych jest językiem obcym. To tak, jakby nagle nakazać wszystkim polskim uczniom klas maturalnych zdawać maturę po węgiersku. Z pewnością kilku by zdało.  

 Pewne nadzieje na zmianę sytuacji łączono z wymyślonym przez niedosłyszącego matematyka, a dziś profesora nauk humanistycznych, systemem językowo-migowym (SJM). W połowie lat osiemdziesiątych SJM wprowadzono do szkół dla głuchych, spychając tym samym naturalny polski język migowy (PJM) na drugi plan. Dziś tę decyzję uważa się za początek wielkiego, trwającego całymi latami chaosu. Od tłumaczy języka migowego wymagało się znajomości SJM, choć było oczywiste, że nie rozumie go większość głuchych. Sam twórca SJM przyznał później, iż PJM wcale nie jest prymitywny. Podobne, płonne nadzieje stwarzał postęp technologiczny. Twierdzono, że coraz bardziej udoskonalane aparaty słuchowe, a później implanty wyeliminują problem głuchoty. Rzeczywistość okazała się znacznie trudniejsza, o czym zaświadczają głusi rozmówcy Anny Goc, którzy zdecydowali się na technologiczne eksperymenty. Bo słabo czy nawet bardzo słabo słyszeć to zupełnie co innego niż nic nie słyszeć.  

 Autorka wspomina swoje niegdysiejsze zdziwienie, gdy opowiedziano jej historię o słyszącym synu głuchego małżeństwa, który stracił nagle przytomność. Rodzice, z natury rzeczy, nie mogli zadzwonić po pogotowie, więc zaczęli walić w drzwi sąsiadów. Udało się, ale wyglądało na to, że „w Polsce nie da się wezwać pomocy w inny sposób”. Można śmiało założyć, że podobne zdziwienia będą towarzyszyły czytelnikom Głuszy. Bo na przykład: jak odbywa się wizyta u lekarza? W większości przypadków głuchy chory wchodzi do gabinetu z kimś słyszącym i znającym język migowy. A lekarz, przekonany, że każdy głuchy potrafi czytać z ruchu ust, wyprasza tę trzecią osobę, ponieważ obowiązuje go tajemnica lekarska. Jak głuchy ma zaprotestować? Pół biedy, gdy tą trzecią osobą jest słyszące dziecko chorego, ale wtedy coś istotnego może zostać przekręcone, gdyż dziecko wielu słów nie zrozumie. A jak to będzie na porodówce? I co musi zrobić głuchy pragnący zobaczyć Wenecję?  

 Autorce należą się słowa najwyższego uznania za pracę, jaką wykonała, by wniknąć w świat głuchych. Sprawozdanie Anny Goc z tej eskapady zadziwia wszechstronnością i szczegółowością, a dosłowne tłumaczenia rozmów i wypowiedzi głuchych poruszą niejednego czytelnika. Nie da się też nie wspomnieć o znakomitym tytule: Głusza. Wieloznacznym, a równocześnie trafiającym w samo sedno.