Zabawka w postaci figurek baby

Hubert Wilk

„Zabawka stanowi pierwsze dzieło sztuki, z jakim spotyka się człowiek u progu dorosłego życia” – pisał Maksym Gorki. Dla osób, których dzieciństwo przypadało na okres PRL-u, wspomnienie o zabawkach jest mocno nacechowane nostalgią. Wszechobecne niedobory decydowały o ostatecznym kształcie przeznaczonych dla dzieci przedmiotów, jednak pomysłowość ich kreatorów często pozwalała zaproponować najmłodszym interesujący dla nich produkt.  Historia peerelowskich zabawek stanowi bardzo interesujące pole badawcze dla humanistów. Z jednej strony możemy analizować instytucjonalny kształt ich wytwórców i całej gałęzi przemysłu, kwestie kryjące się za opracowywaniem konkretnych wzorów, dzisiaj uważanych za kultowe przykłady dizajnu tamtych lat. Z drugiej, interesujące są badania poświęcone uczuciom i emocjom towarzyszącym zabawkom czy szerzej – dzieciństwu.

Anna Tyszewicz-Obara w swojej książce stara się wypośrodkować obie kwestie. Oko historyka przykłada do działających na terenie Kielc spółdzielni zabawkarskich o wdzięcznych nazwach „Gromada” i „Precyzja”. Zaglądamy więc na kieleckie podwórko zabawkarskie, którego produkty znajdowały nabywców na całym świecie. Jak się okazuje, miejscowy przemysł opierał się nie tylko na dużych zakładach przemysłu ciężkiego, ale „stał” także zabawkami. W nieco mniejszym wymiarze autorka zagląda też „pod podszewkę” i z poziomu mikro stara się pokazać (głównie na podstawie listów) sferę emocji towarzyszących dzieciństwu i zabawkom.

Książkę wypełniają ciekawostki, niektóre bardzo zaskakujące. Któż bowiem przypuszczałby, że Anna Narzymska-Prauss, projektantka związana z kielecką „Gromadą”, była jedną z kandydatek wytypowanych do zaprojektowania maskotki piłkarskich Mistrzostw Świata w roku 1966 (nie w 1965, jak błędnie podano w książce)? Ostatecznie World Cup Willie, tak bowiem nazwano lwa-piłkarza, powstał bez polskiego udziału. Jednak sam fakt zainteresowania polskimi projektantami wiele mówi.

Ciekawa jest „kuchnia” przygotowywania zabawek, począwszy od projektu, przez wykonanie, aż po sprzedaż. Czasem brakowało podstawowych surowców, jak choćby drewna bukowego – „nie chodziło tu o znaczne ilości, ale na przykład o kilkanaście metrów zaledwie”. Innym razem, kiedy nie wystarczało filcu, trzeba było produkować zabawki z odpadów futerkowych.

Jak wspomniałem, kieleckie zabawki trafiały na wszystkie kontynenty. Spółdzielnie wysyłały swoje produkty do Anglii, Australii, RPA i Brazylii. Tylko w połowie lat sześćdziesiątych na eksport przeznaczano od 43 do 70 procent wytwarzanych zabawek (co prawdopodobnie było wynikiem możliwym do poprawienia, gdyby nie… brak dostępu do atrakcyjnych opakowań). Często łatwiej było nabyć konkretną wyprodukowaną w Kielcach zabawkę za granicą niż w kraju. Choć czasem pomocne okazywały się… niedobory. Kiedy wytwarzane przez „Precyzję” niezwykle popularne bębenki zamiast elementów z gumy (której brakowało) otrzymały odpadową dermę jako zamiennik, ich wygląd nie przypadł do gustu importerom zagranicznym. W tej sytuacji instrumenty skierowano na rynek polski, gdzie błyskawicznie znalazły nabywców.

Gros produkcji rękodzielniczej wytwarzany był przez chałupników. Pod koniec lat sześćdziesiątych „Gromada” zatrudniała ponad dwa i pół razy więcej chałupników niż pracowników etatowych, łącznie było to kilkaset osób. Od razu nasuwa się pytanie: czy autorka miała możliwość, by dotrzeć do większej liczby osób, które w ten sposób pracowały „w zabawkach”? Ich relacje byłyby fantastycznym uzupełnieniem narracji (dla porządku zaznaczyć należy, że Anna Tyszewicz-Obara z kilkoma osobami rozmawiała). Ważnym wykorzystanym tu źródłem są listy kierowane do spółdzielni. Pisali je wszyscy: dzieci marzące o konkretnej zabawce oraz zdesperowani i chcący spełnić marzenie swoich pociech czy wnucząt rodzice lub dziadkowie.

Pojawienie się drewnianych lalek ubranych w stroje regionalne było powszechnie uważane za kamień milowy w dziejach krajowego przemysłu zabawkarskiego. Ów międzynarodowy przebój (lalki z kieleckiej „Gromady” znalazły swoje miejsce m.in. w specjalnym sklepie w nowojorskiej siedzibie ONZ) produkowany był w trzystu odmianach! Ich popularność trwała do końca lat osiemdziesiątych. Nie całkiem jasne są okoliczności produkowania lalek „w typach” popularnych na Zachodzie, jak choćby postaci z disnejowskich filmów animowanych. Autorka pisze, że „Gromada” wykonywała takie figurki na zamówienie i zgodnie z wzorami dostarczanymi przez przedsiębiorstwa handlu zagranicznego. Co ciekawe, jedna z fotografii opublikowanych w książce przedstawia Myszkę Miki, której wygląd daleki jest od jej animowanego, disnejowskiego pierwowzoru. Nieco inaczej jest w przypadku zestawu lalek przedstawiających Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków. Tutaj widać już wyraźniej, że popularna bajka Andersena przełożona na ekran przez Walta Disneya mocno wpłynęła na kieleckich projektantów. Zresztą, jak zauważa Tyszewicz- Obara, „Inspiracje, zapożyczenia czy kopiowanie zagranicznych wzorów nie było zjawiskiem charakterystycznym tylko dla »Gromady«. Przykładem ikoniczne klocki »ABC«, które »mocno inspirowały się« analogiczną zabawką z Japonii”.

Książka została wydana przez Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach. Istniejąca od kilkudziesięciu lat instytucja posiada w swoich zbiorach egzemplarze niemal wszystkich „bohaterów” książki. Na szczęście publikacja nie jest przeglądem magazynów muzeum czy katalogiem do wystawy, gdzie opisuje się kolejne eksponaty. To interesujący, oparty na szerokim wachlarzu źródeł tekst, poświęcony codzienności ważkiej gałęzi przemysłu, bliskiej sercu każdego dziecka wychowanego w PRL. A o tym, że emocje były naprawdę duże, niech świadczy fragment jednego z listów stanowiących element wystawy stałej kieleckiego muzeum: „Babcia by kupiła taką ładną zabawkę, ale mówi, że to tylko w telewizji na pokaz. Czy nie mogłaby telewizja dać do sklepu i zabrać te brzydkie, żeby nie leżały na półkach? Bardzo byśmy te ładne zabawki kochali”.