Szubrawcy czy dobroczyńcy?
Przemysław Trzeciak
Sztuka jest towarem od bardzo dawna. Zawsze jednak była towarem szczególnym – nie tylko wytworem rzadkich umiejętności, lecz także dowodem twórczego geniuszu. Przez wiele wieków, od antyku poczynając, ceniono to pierwsze, czasy renesansu położyły nacisk na to drugie, komplikując akt kupna—sprzedaży, jak bowiem wycenić geniusz? Od XV wieku coraz częściej pomiędzy artystą a kolekcjonerem stawał pośrednik. Na początku XV wieku Florentyńczyk Giovanni della Palla kupował sztukę włoską dla króla Francji. Ostatni król Polski nabywał sztukę poprzez agenta w Anglii. Zbiory Dulwich Gallery w Londynie składają się w znacznej mierze z obiektów nieodebranych przez Stanisława Augusta, który właśnie stracił kraj i koronę.
„W 1776 roku – przypomina Philip Hook, angielski marszand związany od ponad dwudziestu lat ze słynnym domem aukcyjnym Sotheby’s – filozof Diderot pisał: »Kiedy artysta zaczyna myśleć o pieniądzach, traci cały swój zmysł piękna«”. Pośrednicy-marszandzi uwalniali więc artystów od tych przyziemnych spraw. Wiek XVIII i następne to czasy bujnego rozkwitu rynku sztuki. Szybko bogacący się mieszczanie wyposażali swe obszerne mieszkania w obrazy i rzeźby – tak, jak to widzieli w pałacach arystokratów, w miejsce których wchodzili, gdy tamci tracili wpływy i majątki. W Londynie powstają wtedy trzy, konkurujące ze sobą domy aukcyjne: Sotheby’s (1744), Christie’s (1766) i Bonhams (1792), dziś wielkie międzynarodowe przedsiębiorstwa z oddziałami na wszystkich kontynentach.
W latach pięćdziesiątych XX wieku sprowadzano z Francji na Wyspy dwa tysiące obrazów rocznie, dwadzieścia lat później – dwadzieścia dziewięć tysięcy. W 1820 roku londyński informator handlowy zawierał 10 nazwisk marszandów, w 1840 roku już 160. W drugiej połowie wieku zainteresowanie kolekcjonerów zaczęło przesuwać się ze sztuki dawnej na dzieła żyjących artystów. Podobne procesy zachodziły za oceanem. Po wojnie secesyjnej Ameryka przeżywała niebywały rozkwit gospodarczy, a wraz z nim nastąpił rozwój rynku sztuki. „Czołowi marszandzi z dostępem do amerykańskiego rynku – Duveenowie, Knoedlerowie, Wildensteinowie i Seligmannowie – obracali w handlu sztuką gigantycznymi funduszami. (…) W 1913 roku w samym tylko Paryżu transakcje firmy Duveena opiewały na łączną kwotę 13,5 miliona dolarów”.
Wiele miejsca poświęca Hook charakterystyce swoich bohaterów, uważa bowiem, że kluczem do sukcesu w handlu sztuką jest wdzięk osobisty, żywy umysł, otwarty na nowe zjawiska, spryt, tak niezbędny w grach rynkowych i poczucie humoru. Dowodzi, że „marszandzi są katalizatorami przemian w historii sztuki, wyznaczają nowe kierunki jej rozwoju, promując artystów, którzy w tym kierunku podążają”. Tu rodzi się pytanie: kim więc są marszandzi? Szubrawcami czy dobroczyńcami?
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek czytałem książkę, której tytuł tak dalece nie przystawałby do jej treści. Czemu polski, bo nie angielski, wydawca wymyślił Galerię szubrawców? Wprawdzie w naszej przestrzeni publicznej unoszą się, jak stada szerszeni, chmury inwektyw, ale „szubrawców” wśród nich nie ma. Zajrzyjmy więc do słownika. Szubrawiec to człowiek podły, nikczemny, łotr, łajdak. Mocne słowa! Tytuł oryginalny brzmi: Rogues’ Gallery. A History of Art and its Dealers. Rogue to łobuz, drań, ale używane w takich zwrotach jak: „czarujący łobuz”, „ty stary draniu”, a więc bardziej wyraz podziwu, niemal pieszczoty. Szubrawiec to blackguard, miscreant.
Warto też wiedzieć, że Rogues’ gallery użyte w tytule to powszechnie stosowane w Anglii określenie na album ze zdjęciami osób ściganych przez policję, ale także w łagodniejszej przenośni „zbiór typów spod ciemnej gwiazdy” i to zapewne autor miał na myśli, choć w żartobliwym sensie. Również wymyślony przez polskiego wydawcę długi podtytuł: Narodziny (i sporadyczne upadki) profesji marszandów, ukrytych aktorów na scenie dziejów sztuki, jest całkowicie mylący. Autor nie opowiada o narodzinach, bo to jest nieuchwytne i mało go interesuje. Tekst nabiera blasku, gdy zbliża się do współczesności. Marszandzi nigdy nie byli „ukrytymi aktorami”. Odwrotnie, działają w pełnym świetle, wzmocnionym jeszcze blaskiem złota. Jeśli to wszystko miało służyć reklamie książki, chyba okazało się zabiegiem zbędnym. Książka jest bardzo ciekawa, świetnie napisana, z typowo angielskim poczuciem humoru, roziskrzona licznymi anegdotami.
Z narracji autora jednoznacznie wynika, że gdyby nie pośrednictwo marszanda, artysta byłby w wielu wypadkach wobec klienta bezradny. Dzięki „szubrawcom” jego dzieła zyskują rozgłos, właściwą prezentację, profesjonalne katalogi i ceny dużo wyższe niż sam potrafiłby wynegocjować. A że marszand również wiele na tym zarabia, no cóż – business is business. Paul Durand-Ruel „okazał się bez wątpienia wybawcą przymierających głodem impresjonistów. (…) Był ich promotorem i poplecznikiem, ich obrońcą i mecenasem, bez niego historia sztuki mogłaby wyglądać inaczej”. Jak dla Durand-Ruela olśnieniem był Manet, tak dla Ambroise Vollarda stał się nim Cézanne, któremu w 1895 roku marszand zorganizował słynną wystawę indywidualną. „Przez ręce Vollarda przeszła ponad jedna trzecia całej spuścizny tego twórcy”. Był on również wydawcą – publikował edycje ilustrowane przez „jego” artystów, na przykład Picasso zilustrował Nieznane arcydzieło Balzaka, Bonnard – poezje Verlaine’a. Z jego inspiracji powstały słynne cykle graficzne: Apokalipsa Redona, Miserere Rouaulta, Suita Vollarda Picassa.
Podobnie jak Vollard, marszandem i wydawcą był Daniel-Henry Kahnweiler, „najwyższy kapłan nowego kultu”, czyli kubizmu. Oto jego wyznanie: „Odnalazłem w malarstwie możliwość pomagania tym, których uważałem za wielkich malarzy, stałem się pośrednikiem pomiędzy nimi a publicznością, torowałem im drogę i pozwoliłem unikać kłopotów materialnych. Jeśli zawód marszanda ma jakieś uzasadnienie moralne, to może być ono tylko tego rodzaju”. Opiekował się Picassem, Brakiem, Grisem, Derainem, Vlaminckiem, Legerem. Dwukrotnie tracił cały majątek. W 1915 roku Francuzi skonfiskowali jego paryską galerię i zbiory, bo był Niemcem. W 1940 roku to samo zrobili Niemcy, bo był Żydem. W 1984 roku (w stulecie urodzin) uczczono go wystawą w Centrum Pompidou.
Podobny stosunek do zawodu marszanda znajduje autor w wypowiedzi Leo Castellego, który po drugiej wojnie wypromował w świecie młodą sztukę amerykańską: „Zadaniem handlarza sztuki, który jest dobry w swym rzemiośle i któremu zależy na sztuce, a nie na pieniądzach, powinno być poszukiwanie nowych artystów, przysparzanie im publiczności – zanim to uczynią muzea.(…) Jesteśmy prawdziwą awangardą”. Ponieważ po 1950 roku ośrodek kształtowania nowych zjawisk w sztuce przesunął się z Francji do USA, znaczną część książki poświęcił Hook rynkowi i marszandom amerykańskim: Alfredowi Stieglitzowi, Julienowi Levyemu, Samuelowi Kootzowi, Peggy Guggenheim, Betty Parsons. W obszernym rozdziale pokazał też barwną sylwetkę Petera Wilsona, dyrektora domu aukcyjnego Sotheby’s.
Wydawca uzupełnił książkę wstępem Andy Rottenberg, wskazującym na mizerię rynku sztuki w Polsce. Zamieścił również tekst Krzysztofa Pomiana, stanowiący rodzaj podsumowania tematu. Znajdziemy w książce także indeksy nazwisk, grup i kierunków w sztuce, rzekomy spis ilustracji, który jest w rzeczywistości spisem źródeł ilustracji, oraz bibliografię pokazującą, jak wiele wartościowych książek czeka na polski przekład.