Troska i gniew

Karol Templewicz

Jest taka anegdota, którą bardzo lubię. To historia o ostatnim spotkaniu dwojga wybitnych ekonomistów: Michała Kaleckiego i Joan Robinson. Kalecki to twórca oryginalnej wersji teorii efektywnego popytu, którego założenia przedstawił na trzy lata przed Keynesem. Ten docenił teorię Polaka, a jego rekomendacja pozwoliła Kaleckiemu podjąć pracę na najlepszych brytyjskich uniwersytetach: London School of Economics, Cambridge i Oksfordzie. Polski ekonomista trafił do Anglii po tym, jak odszedł z Instytutu Badań Koniunktur Gospodarczych i Cen w proteście przeciwko zwolnieniu dwójki kolegów za artykuł krytyczny wobec polityki ministra Eugeniusza Kwiatkowskiego (w myśl zasady „zbij termometr”). Na Wyspach zaprzyjaźnił się z Joan Robinson uznawaną za jedną z najwybitniejszych postaci ekonomii XX wieku. Po II wojnie światowej Kalecki pracował w ONZ i Międzynarodowej Organizacji Pracy, żeby po odwilży wrócić do Polski i podjąć pracę w Komisji Planowania. Jako ekspert, który chciał rekomendacje gospodarcze opierać na danych empirycznych oraz tworzyć strategiczne, sięgające dekad plany, został szybko odsunięty na dalszy plan. Był jednak, dopóki nie padł ofiarą antysemickiej nagonki, cenionym profesorem SGPiS. Niedługo przed Marcem wyjechał do Londynu i tam właśnie miało miejsce jego ostatnie spotkanie z Robinson. Angielka namawiała Kaleckiego, żeby został na Zachodzie. Podobno odmówił, stwierdzając: „obaliliśmy kapitalizm, teraz jeszcze musimy obalić feudalizm”.

Jan Śpiewak przekonuje w swojej książce, że choć od czasu tamtej rozmowy zdążyło dojść w Polsce do restauracji kapitalizmu, to obalenia feudalizmu nigdy się nie doczekaliśmy. Stawia mocną tezę, że zasadniczy wpływ na polską rzeczywistość ma długie trwanie folwarcznych stosunków społecznych, w których dobrobyt szlachty zależny był od niewolniczej pracy chłopów, przesiąknięty podsycaną ideologicznie pogardą i jawnie niesprawiedliwy, przez co musiał być podtrzymywany przemocą. To właśnie te folwarczne stosunki, dialektyka pana i chama, mają być ustawieniami domyślnymi polskiej rzeczywistości i nadają kształt wszystkim innym wymiarom życia w Polsce. Demokracja, prowadzenie biznesu, ruch drogowy czy picie alkoholu – wszystko zdaniem Śpiewaka dopasowuje się do tego feudalnego rusztowania. Powłoka może być nowoczesna, ale kryje opresyjny system liczący sobie kilkaset lat.

Autor Patopaństwa podąża ścieżką, którą z trudem wydeptał prawie 15 lat temu Jan Sowa swoim Fantomowym ciałem króla. Ocena I Rzeczypospolitej jest tu jednoznacznie negatywna. Dynamika przemian gospodarczych, które uczyniły z niej spichlerz Europy, zadziałała jak hamulec dla przemian społecznych. Zyskowny handel zbożem opierał się na darmowej pracy chłopów, a interesy magnaterii i szlachty stały w sprzeczności z interesem państwa jako całości. Główną przyczynę politycznej niewydolności państwa Sowa upatruje w sarmatyzmie. To właśnie szlachecka kultura dehumanizująca chłopów, którzy jako nie-Sarmaci mogli być traktowani jako podludzie, uniemożliwiała jego zdaniem narodziny nowoczesnego państwa, tłumiąc jego sprawczość i racjonalną reformę. To radykalne zerwanie z interpretacją Andrzeja Mencwela, który widział w sarmatyzmie możliwe źródło zakorzenionej modernizacji. W ujęciu Sowy jest to raczej mit założycielski peryferyjności – pozór wspólnoty, który skutecznie maskował strukturalny rozpad. Nic dziwnego, że książka wywołała burzliwą dyskusję.

Zdaje się, że po półtorej dekady negatywne spojrzenie na czasy husarii nie budzi już tak żywej reakcji. W swojej książce Śpiewak, wprost przywołując Sowę, powtarza jego diagnozę, pomijając jednak, moim zdaniem ze szkodą dla wywodu, rolę ideologiczną sarmatyzmu. Na poparcie swojej tezy o długim trwaniu przytacza zaś liczne przykłady współczesnych skandalicznych nadużyć nierzadko prowadzących do ludzkich tragedii. Autorowi nie brakuje pasji i trzeba przyznać, że konsekwentnie przyjmuje perspektywę słabszych: jednostki przeciwko machinie i dołów przeciwko górze. Jest to bliski mi punkt widzenia i cieszę się, że duże komercyjne wydawnictwo wypuściło tak żarliwą i mocno lewicową książkę. Jeszcze bardziej cieszy mnie, choć autora na pewno bardziej, że pozycja dobrze się sprzedaje. Po cichu liczę, że dotrze do pewnej liczby osób deklarujących, że nie interesują się polityką i pokornie godzą się na kształt rzeczywistości. Śpiewak momentami zdaje się krzyczeć na czytelnika, by zachęcić go do działania i zaangażowania. Jak to słusznie określa w okładkowym blurbie Jakub Żulczyk: „Janek wycina nam drogę do trochę lepszego świata”. I robi to za pomocą maczety.

Myślę, że to ważna misja i kibicuję jej z całego serca. Jestem jednak również głęboko przekonany, że także pozycje, z którymi zasadniczo się zgadzamy, powinniśmy poddawać krytyce. Za jedną z najgorszych bolączek naszego zbiorowego życia uważam dominację odruchów plemiennych i sekciarstwo. Dlatego chciałbym potraktować Patopaństwo nie tylko jako manifest oraz wezwanie do boju, którym niewątpliwie jest, ale przyjrzeć się uważniej jej konstrukcji oraz założeniom. Ze względu na ambicje tekstu, który stara się objąć ogromny kawał polskiej rzeczywistości, by wywołać oburzenie na rzeczywistość, nie jest to proste.

Tym bardziej, że Śpiewak we wstępie otwarcie deklaruje, że książka stanowi zapis jego osobistych przemyśleń, jego komentarz do rzeczywistości wygłaszany z konkretnego punktu widzenia, jak pisze „zdecydowanie za bardzo mój, by mógł zyskać miano obiektywnego”. To rozliczenie siebie i własnej rodziny: inteligenckiej i liberalnej. Bo to właśnie polskich liberałów i polską inteligencję sadza na ławie oskarżonych Patopaństwo. Tutaj jednak pojawia się pierwszy problem, który ciąży na całym tekście, a mianowicie fakt, że choć mowa jest o dwóch pojęciach, kiedy przychodzi do konkretnych przykładów oskarżenie zostaje zawężone wyłącznie do ich zbioru wspólnego: liberalnej inteligencji.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to zawężenie spowodowane jest właśnie osobistym wymiarem książki.  Całą pracę można odczytywać jako mierzenie się z „błędami i wypaczeniami” rodziny autora. Jest to może przede wszystkim rozliczenie z nieżyjącym już ojcem autora, profesorem Pawłem Śpiewakiem, który „jako jeden z pierwszych w Polsce odkrył liberałów” (s. 9), dyrektorem Żydowskiego Instytutu Historycznego, wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego uważanym powszechnie za jednego z najwybitniejszych historyków idei, przez chwilę posłem Platformy Obywatelskiej. Ten kontekst pozwala zrozumieć, czemu książka z podtytułem „jak elity pustoszą nasz kraj” nie zajmuje się tym, że wiele poruszanych w niej problemów nie zostało rozwiązanych również przez władze odżegnujące się od liberalizmu. Sam termin „elity” jest trudy do uchwycenia i płynny, a w Patopaństwie nie znajdziemy żadnej sformułowanej wprost definicji. Można jednak domniemywać, że fundamentem dla jego rozumienia przez Jana Śpiewaka jest postać jego ojca i jego środowisko.

W rozdziale poświęconym polityce Śpiewak przekonuje, że cała scena po 1989 roku jest zdominowana przez inteligencję, a wojna PO z PiS to w istocie kłótnia w rodzinie. To klucz interpretacyjny, który zastosował również w swojej książce o Kaczyńskim Robert Krasowski. Wspólną ideologią prowadzących wojnę na pokaz partii jest, zdaniem Śpiewaka, neoliberalizm. Trudno się z tym spierać, ale neoliberalizm reprezentował też w praktyce Sojusz Lewicy Demokratycznej Leszka Millera, który wprowadził choćby liniowy podatek dla przedsiębiorców, zlikwidował Fundusz Alimentacyjny, oraz zmniejszył sieć kolejową o ponad 1,5 tysiąca km.

Rozdział „Patotransformacja” poświęcony jest krytyce polskich ekonomistów i ekspertów, którzy zaproponowali rozwiązania bardziej dotkliwe społecznie, niż tego wymagał Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Śpiewak dopatruje się w tym przykładu płynącej z feudalizmu obojętności na los zwykłych ludzi, którzy zajęli miejsce pańszczyźnianych chłopów. Trudno dyskutować z tą logiką. Zauważmy jednak, że mająca już 20 lat  Klęska Solidarności Davida Osta, z której, jak sądzę, da się wywieść rodowód krytyki transformacji w Patopaństwie, traktowała te procesy jako przykład bardziej uniwersalnego zjawiska. Obie książki stawiają natomiast te same zarzuty: zamiast kontynuować projekt demokratycznego ruchu masowego, elity solidarnościowe przyjęły neoliberalny dyskurs, utożsamiając rynek z wolnością, a postulaty pracownicze i związki zawodowe z „komuną” lub „populizmem”. W rezultacie, jak twierdzi Ost, robotnicy zostali pozbawieni języka politycznego, który umożliwiałby im artykulację własnych interesów klasowych – problemy ekonomiczne przestały być traktowane jako kwestie polityczne. Kluczowym błędem elit okazała się marginalizacja konfliktu klasowego i utożsamienie demokracji z logiką wolnego rynku, co doprowadziło do wykluczenia klasy pracującej z debaty publicznej i pogłębienia poczucia zdrady ze strony liberalnej inteligencji. Od siebie dodałbym, że z konsekwencjami mierzymy się do dzisiaj.

Problem z tezą o wpływie feudalnego podglebia na naszą rzeczywistość polega na tym, że bliźniacze niemal zjawiska obserwujemy we wszystkich postkomunistycznych krajach naszego regionu. W Strefie przejścia Boris Buden pokazywał, że po etapie transformacji w krajach dawnego bloku wschodniego nastąpił trudny moment otrzeźwienia, kiedy okazało się, że wraz z wyborem Zachodu historia wcale się nie skończyła, życie toczy się dalej, a do budowy sprawnego państwa nie wystarczy kopiowanie rozwiązań z Zachodu. Zresztą kopiowanie wymaga również wyboru, co kopiować. Buden przekonuje, że Bułgarzy, Czesi czy Polacy wypierają częściowo świadomość, że Francja, USA czy Wielka Brytania nie mają magicznych rozwiązań.

Wystarczy śledzić wiadomości, by zauważyć, że na całym świecie od USA po Koreę Południową występują podobne zjawiska.  Również oderwanie elit nie jest naszą specjalnością. Lista skandali, że wspomnę tylko o Panama Papers, jest naprawdę długa. Nie jestem zatem przekonany, czy rzeczywiście, jak chce Śpiewak, to feudalny stelaż sprawia, że nowoczesna powłoka jest dysfunkcjonalna, czy też globalny rynek i zatomizowane społeczeństwa wszędzie cierpią na te same bolączki. By wprowadzić ulgi dla najbogatszych, atakować wolność słowa czy pozwalać służbom bezpieczeństwa porywać ludzi z ulicy, Donald Trump nie potrzebuje sarmackich przodków.

To prawda, że przedstawione w książce Śpiewaka patologie państwa – jak kryzys mieszkaniowy, będący skutkiem politycznego tchórzostwa wobec deweloperskiego lobby, czy skandaliczna i do dziś niewyjaśniona śmierć Jolanty Brzeskiej – kompromitują państwo, które powinno chronić najsłabszych. Trudno o mocniejsze oskarżenie wobec instytucji niż fakt, że przez lata umożliwiały wyrzucanie ludzi na bruk, a kiedy ktoś się temu sprzeciwił, został brutalnie zamordowany. I nikt za to nie odpowiedział.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że są to problemy o wymiarze ponadnarodowym. Warto porzucić przekonanie, że „gdzie indziej to nie do pomyślenia”. Takie myślenie – oparte na języku transformacyjnej podrzędności – to, jak trafnie piszą Iwan Krastew i Stephen Holmes, forma „przymusu naśladowania”. Narracja, wedle której Polska ma się wzorować na Zachodzie, bo tylko tam są prawdziwe instytucje i dojrzała demokracja, odbiera nam podmiotowość. Tymczasem nierówności, kryzysy mieszkaniowe czy brutalność policji nie są ani wyłącznym problemem Polski, ani dowodem na kulturową niedojrzałość.

Należy się również zastanowić, czy narracja o „odwiecznym folwarku” nie działa czasem demobilizująco. Jeśli rzeczywiście wszystko, co się dzieje, jest tylko wariacją na temat tej samej matrycy społecznej, to skąd w ogóle miałoby się wziąć działanie? Jeśli każdy bunt ma zostać wessany przez domyślną strukturę feudalną, to czy nie skazujemy się na intelektualny determinizm? Być może ten sposób interpretacji przynosi ulgę – wyjaśnia wszystko – ale jednocześnie unieważnia wszelki wysiłek zmiany. Nie bez znaczenia jest też to, że Śpiewak – podobnie jak algorytmy mediów społecznościowych – odwołuje się przede wszystkim do emocji negatywnych: gniewu, oburzenia, frustracji. To zrozumiałe, bo książka ma zmobilizować do działania. Ale czy da się budować lepszą przyszłość wyłącznie na oburzeniu? Czy nie wymaga to także troski, konstruktywnej wizji i docenienia tego, co się udało?

Przecież nie jesteśmy państwem wyłącznie z kartonu. W rankingach bezpieczeństwa Polska zajmuje jedno z najwyższych miejsc w Europie (Eurostat: 4. najniższy wskaźnik przestępczości w UE, 2023). Jesteśmy też liderem pod względem liczby kobiet w naukach ścisłych czy tempa poprawy jakości powietrza. To nie jest oczywiście dowód na to, że wszystko jest dobrze – ale przypomnienie, że budowanie przyszłości wymaga również jakichś punktów oparcia.

Wracając do Kaleckiego, jego droga była drogą technokraty, nie polityka. Jego porażka w zderzeniu z systemem polegała również, jak się zdaje na tym, że lekceważył w swoich działaniach, o czym świadczy jego biografia, wymiar ludzki skupiając się na formalnych aspektach i budowie modeli.

Potrzebujemy więc emocji. Przede wszystkim gniewu, ale nie jałowego, apolitycznego – takiego, który Tomasz Markiewka łączy z postacią Adasia Miauczyńskiego: sfrustrowanego, samotnego, bezsilnego. Potrzebujemy gniewu, który nie kończy się na memie czy ironicznym poście, ale prowadzi do wspólnotowego działania.

Być może najtrudniejsze zadanie na dziś to znaleźć język, który łączy troskę z gniewem. Który pozwala krzyczeć bez pogardy i budować bez złudzeń.