Tropienie rys

Michał Przeperski

Nad polskie morze zaprasza Aleksandra Boćkowska, „utrudzona tropicielka rys na fasadzie idealnej Gdyni”. Opowiada o mieście z morza i marzeń, o folwarku prezydenta Wojciecha Szczurka, o barwnych losach marynarzy i ludzi zewsząd, którzy wspólnie budowali powojenne dzieje miasta.

O miejskiej tożsamości pisze się w naszym kraju mnóstwo. Kilka lat temu Zbigniew Rokita wystąpił brawurowo z opowieścią o złożonych doświadczeniach Górnego Śląska. Później poprawił jeszcze Odrzanią, śmielszym, bardziej lirycznym freskiem o „innej Polsce”, zwanej Ziemiami Zachodnimi i Północnymi czy Ziemiami Odzyskanymi. Obydwie opowieści są niewątpliwie tożsamościowe, choć drażniące i nieoczywiste. Ot, choćby: polskość i śląskość w jednym stoją domu? Niepewna to konstatacja po lekturze Rokity. Rozedrganie, uczuciowe zaangażowanie, a jednocześnie głowa pełna rozmaitych wątpliwości: dało to w efekcie wielki sukces wydawniczy.

Niedawno o międzywojennej Gdyni pisał Grzegorz Piątek. Nowocześnie, precyzyjnie i bezlitośnie wobec miejscowych legend. W Gdyni obiecanej nie okazał się piewcą urody modernistycznych kamienic, lecz raczej twardym krytykiem sanacyjnej modernizacji. To tradycja obecna w naszej literaturze od czasu Zbigniewa Uniłowskiego, który zwiedziwszy budującą się Gdynię w kwietniu 1937 roku, dostrzegł wszystko to, co ówczesna propaganda chciała ukryć. Pisał o bezrobociu, biedzie, o sławetnych „pomarańczowych domkach”, czyli barakach mieszkalnych zbijanych byle jak ze skrzynek po egzotycznych owocach. Tę tradycję pisania o Gdyni podstemplował też w niepodrabialny sposób Słonimski. Ukuł on w „Kronikach tygodniowych” skrót „m.ż.G.s.r” – mimo że Gdynia się rozbudowuje – i proponował stawiać go przed każdą krytyczną wypowiedzią, która mogłaby nie przypaść do gustu sukcesorom Piłsudskiego. Sporo tego kontekstu jak na miasto, które nie ma jeszcze stu lat.

Gdynia, niewielka kaszubska wioska, stała się w II RP najbardziej „amerykańską” z polskich miejscowości. To pierwszy mit, który wymagał dekonstrukcji. Mit białego miasta, pokazującego mocarstwowość i samodzielność, nowoczesność i ambicje. Z takim bagażem bardzo trudno było wejść w powojenną rzeczywistość. Nie dość przecież, że komunistyczna Polska miała być antytezą tej przedwojennej, to i Gdynia przestała być tak niezwykła. Boćkowska zręcznie to ukazuje, opowiadając, jak gdynianie musieli oswoić się z pięciusetkilometrowym pasem wybrzeża i polskością Gdańska, przed wojną niebezzasadnie uważanego za nadbałtycką ostoję niemczyzny. W książce nieustannie przebija się zagadnienie utraconego poczucia wyjątkowości. Komuniści nawiązują bowiem po trosze do dawnych mitów, żeby za chwilę gwałtownie im zaprzeczyć. Zaraz po wojnie Gdynię odbudowuje Eugeniusz Kwiatkowski, by nagle stamtąd zniknąć z zakazem pojawiania się nad Bałtykiem. Zamiast mitu budowniczych miasta pojawia się mit czerwonych kosynierów, broniących Gdyni we wrześniu 1939 roku. Dawni bohaterowie, twórcy polskiej Marynarki Wojennej, stają przed stalinowskim sądem. Niektórzy nigdy już nie wyszli na wolność.

            Autorka zamieszkała w Gdyni w 2021 roku – a więc w czasie, kiedy ja po latach spędzonych w tym mieście zdecydowałem się z niego wyjechać. Doskonale rozumiem pasję, z jaką przedstawia historię miasta. Rozmawiając z jego mieszkańcami, wspólnie z nimi wydeptując ścieżki gdyńskich dzielnic, poznawała to, co ukryte przed wzrokiem turystów. Korzystając z prasy, archiwaliów, dokumentów przekazanych jej przez współmieszkańców, tworzy rzecz o mieście mozolnie poszukującym swojej tożsamości. Bo śródmieście Gdyni – zwane po prostu Gdynią – to tylko nieduży fragment tej mozaiki. Zupełnie inaczej niż centrum rozwijały się choćby dzielnice zachodnie czy północne, jak Witomino czy Chylonia. Żywiołowy rozwój mieszkalnictwa w latach 60. i 70. XX wieku trwale przekształcił miasto. Trudno już było uznawać je za elitarne, „amerykańskie”, choć zarazem powstawały tu takie osiedla jak Zegarkowo, zbudowane w dużej mierze za pieniądze pochodzące z marynarskiego przemytu.

            A co z ludźmi? W okresie PRL-u Gdynia pęczniała, do czasów współczesnych osiągnęła liczbę blisko ćwierć miliona mieszkańców. Historie przedstawione przez Boćkowską są niejednorodne. A to ktoś przyjechał z interioru, kto inny tu się urodził i poza miasto nosa wychylić nie chce, kto inny próbował szczęścia na świecie i wrócił na stare śmieci. Wszystkie one pokazują przywiązanie do lokalności, do małej ojczyzny, nawet jeżeli czasem jest ona ojczyzną przybraną albo miejscem niewdzięcznym do życia. Autorka pokazuje, że bieda-osiedla, skrupulatnie odmalowane przez Grzegorza Piątka, nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy nad Wisłą zaczęli rządzić komuniści. Ba, pozostałości niektórych z nich dotrwały do niedawnych czasów, na tyle że to dla gdynian historia bardzo świeża.

Jakim miastem jest zatem Gdynia Boćkowskiej? Czy da się o niej powiedzieć coś syntetycznie, coś spójnego, przekonującego i jednoznacznego? „Nie kocham Gdyni, tęsknię za Warszawą, ale po trzech latach nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, gdzie chciałabym osiąść”. – odpowiada pisarka. I w tym stwierdzeniu jak w soczewce skupia się prawda o tej książce. Nie wiadomo, jaka jest ta Gdynia Boćkowskiej. Ani triumf, ani zgon. Ani mit, ani anty-mit. Autorka sprawnie zdekonstruowała dyskurs sukcesu wytworzony przez lata prezydentury Wojciecha Szczurka, nie zostawiła też wiele z pomnika, jaki pozostawiła po sobie rządząca miastem w początkach III RP Franciszka Cegielska. Nie jest Gdynia bardzo europejska, świetnie zarządzana, nie jest tak przedsiębiorcza i tak dynamiczna. Właściwie nie jest też… specjalnie niezwykła. Jej najpiękniejsza ulica jest mocno przeciętna, a na nadmorskim bulwarze straszą ławki ustawione plecami do morza. Nie ma też w tej książce pierwiastka magicznego, który przenika wszystko co gdyńskie – tak samo zwykłe i zwykłe nieco mniej. Bo spacer Polanką Redłowską to jakościowo coś innego niż wędrówka po Polu Mokotowskim, a wizyta w Teatrze Muzycznym jest inna niż w Teatrze Roma. Gdyńska rybka ma smak bogatszy niż słodycze u Bliklego, a pizza z legendarnej Gdynianki… ech, to naprawdę dobra rzecz.

Nie, książka Aleksandry Boćkowskiej nie jest zła. Zaciekawi Gdynią, niejednego pewnie zachęci do wizyty. Ale to tylko nieduża – i chyba nie najbardziej interesująca – część tego, co można powiedzieć o tym mieście.