Ballada o walących się domach
Marta Tomczok
W ostatnich dwu latach literatura polska reagowała na problematykę przemysłu ciężkiego ze szczególną intensywnością. W reportażach Kajś: opowieść o Górnym Śląsku Zbigniewa Rokity, Ziemia jałowa Magdaleny Okraski, Ballada o śpiącym lwie Agaty Listoś-Kostrzewy, powieściach Anny Dziewit-Meller Od jednego Lucypera i Bestiariusz nowohucki Elżbiety Łapczyńskiej czy w poezji Jakuba Pszoniaka (Chyba na pewno) oraz Jakuba Kornhausera (Krwotoki i wiewiórki) po latach milczenia ponownie ożyły huty i kopalnie, i to na skalę niespotykaną co najmniej od pół wieku. Ale nie powróciły, jak dawniej, w glorii chwały, jako symbol ekonomicznej przewagi i politycznego zwycięstwa. Objawiły się jako źródła zniszczenia środowiska naturalnego, przyczyna kryzysu klimatycznego, powód poważnych zmian społecznych (takich jak przesiedlenia ludności, nieraz dosłowne upadki miast, zamknięcia miejsc pracy). Tradycja związana z ponadstuletnią pracą w przemyśle całych regionów okazała się w tych opowieściach zbiorem ciekawych i coraz trwalej przenikających do kultury ponadregionalnej mitów. Mitów, które pomagają tej tradycji – bardzo inkluzywnej przecież i do znudzenia nazywanej lokalną – wydostawać się poza konkretne granice, rozszerzać pole odbiorców, a także łączyć z innymi mitami, całkowicie tradycji określonego regionu obcej.
Powieści Marty Knopik Czarne Miasto (2020) i Rok Zaćmienia, będące dylogią czekającą na dopełnienie kolejnym tytułem, zapowiadanym przez wydawcę, można traktować jak test uniwersalizujących możliwości tematyki regionalnej i jej łączliwości z różnymi, istotnymi współcześnie, opowieściami: o zagrożeniu cywilizacji katastrofą, potrzebie zrównoważonego rozwoju i oszczędzaniu sił przyrody, możliwościach ludzi, by stworzyć alternatywny świat w razie zagrożenia zniszczeniem świata materialnego etc. Przy czym wszystkie te aktualne problemy pisarka wywodzi ze zdarzeń realnych, które dotknęły Górny Śląsk po transformacji ustrojowej i miały związek z likwidacją kopalń. Bezpośrednią przyczyną splotu okoliczności, do jakiego dochodzi w Roku Zaćmienia, jest jednak zapadnięcie się znacznej części miasta pod ziemię. Knopik wprawdzie nie mówi nigdzie, o jakie miasto chodzi, jej powieść (a mowa o najnowszym Roku Zaćmienia) zaciera bowiem wszelkie prawdziwe nazwy geograficzne czy daty, ale nietrudno się domyślić, że owym „czarnym miastem” stał się Bytom, jedno z największych i najstarszych śląskich miast, zrujnowane wskutek trwającej wiele dziesiątek lat eksploatacji podziemia w poszukiwaniu rud ołowiu, a później węgla kamiennego. Zapadający się pod ziemię Bytom, z jego modernistyczną architekturą i powtykanymi w nią gdzieniegdzie widowiskowymi kopalniami czy elektrociepłowniami, okazuje się przestrzenią właściwie wymiecioną z konkretów, do pewnego stopnia pustą i nieprzypominającą siebie. Przestrzeń, którą wytwarza pisarka w oparciu o rzeczywistość, przypomina raczej znane z filmów na temat powstania warszawskiego – chociażby z Kanału Andrzeja Wajdy – podziemne miasto, składające się z setek korytarzy, ciemnych drzew i innych roślin, pamiętających, być może, odległe okresy geologiczne, takie jak karbon. Skądinąd kilka rozdziałów powieści nosi tytuł W ciemności i nawiązuje do innego „kanałowego” dzieła – filmu Agnieszki Holland poświęconego Żydom ukrywającym się we Lwowie.
Podziemna kraina, wzniesiona w niewyjaśnionych dokładnie okolicznościach na gruzach nieistniejącego już miasta, stanowi, w pewnym sensie, kopię miasta naziemnego wraz z jego resztkami i pozostałościami, poprzyklejanymi do podłoża, pozabezpieczanymi i popodpieranymi. „Ale jak jest poza tunelami, trudno powiedzieć. Widać tam nadal wszystko jest rozchybotane i niestabilne” – czytamy. Wprawdzie widok domów podpartych drewnianymi belami lub domów „związanych” odpowiednią więźbą, domów pochyłych i krzywych, w których dziecięce wózki nie potrafią ustać w miejscu i czuje się zawrót głowy, nie jest na Śląsku rzadkością, jednak Knopik go w swojej powieści nie powtarza. Rezygnując z opisu uszkodzonej ziemi, proponuje moralitet, w którym ci, którzy nie chcą zmierzyć się z apokalipsą (takie w powieści słowo pada), chowają się do tuneli, zaś ci, którzy są gotowi do przyjęcia katastrofy, żyją poza nimi, odważnie czekając na kolejne wydarzenia. Do tego, estetycznie i myślowo niestabilnego, świata przybywa pewnego dnia wysłannik z Ameryki, John Fox, by odszukać na zlecenie swojej firmy Tadeusza Bednarskiego i powiadomić go o otrzymanym za oceanem spadku. Odnalezienie spadkobiorcy zajmuje Foxowi ponad 300 stron powieści i setki godzin, spędzonych w tunelach. Dzięki jego podróży poznajemy jednak strukturę podziemnego miasta i jego mieszkańców: ludzi, którzy musieli porzucić pracę w kopalniach, ale wciąż pamiętają węgiel – wspominają jego gatunki, rzeźbią z niego figurki i na różne, najczęściej dość fantastyczne, sposoby kultywują tradycje robotnicze, które u Knopik ciekawie uzgadniają się z szeroko dziś dostępną wiedzą na temat ziół, białą magią, wiarą w duchy i czary.
Zdyscyplinowana i oparta na religijnych podstawach śląska kultura robotnicza nie stała się dotąd częścią żadnej powieści fantasy. Nie była też łączona z wielokulturowymi fabułami na temat magii, pozbawionymi chociażby historycznego czy geograficznego konkretu. Dzięki przełamaniu tych ograniczeń wiele fragmentów wspomnianej kultury otrzymało drugie życie, choć czytanie o górnikach, którzy mieszkają w miejscach bez nazw, wracają z karczm (jakby byli bohaterami Mickiewiczowskiej ballady Pani Twardowska), a nie z poszczególnych, konkretnych kopalń, może wprawiać w konsternację, dziwić i pozostawiać uczucie niedosytu. I nie chodzi wcale o to, że owa kultura robotnicza nie podlega zmianom, jednak jej historyczność, zbyt łatwo przetrawiona i przeformułowana w ogólnik, może stać się – niczym narracje na temat magii bądź duchów – opowieścią bez wyrazu, estetycznym ozdobnikiem, a w najgorszym razie po prostu kiczem.
W przypadku Roku Zaćmienia mamy raczej do czynienia z bardzo bogatą i intelektualnie dość „zwariowaną” odyseją, dzięki której autorka pokazuje nie tylko ziemskie, ale i ponadziemskie, wręcz metafizyczne zagrożenia świata nazbyt pieczołowicie zamieszkiwanego przez człowieka. Jej moralitet to w gruncie rzeczy przestroga przed urealnieniem marzeń niektórych miliarderów, budujących pod ziemią schrony, do których można uciec i przetrwać – grożące nam chyba coraz częściej i zapowiadane już przez niejednego proroka, godziny ciemności. Przestroga dosyć przewrotna – bo to, co wydarzyło się kilka lat temu na Karbiu, w dzielnicy Bytomia, skąd było trzeba ewakuować ludzi w wyniku zawalenia się kamienic, przytrafić może się nam wszystkim, o ile wciąż bezmyślnie będziemy niszczyć ziemię.