Świat na brunatno
Wojciech Stanisławski
Madeleine Albright z pewnym lekceważeniem dla zasady podrzędności uznała, że skoro żadnego faszyzmu lubić nie sposób, to każdy nielubiany polityk ma zadatki na faszystę. Kryje się w tym poglądzie pewne uproszczenie. Historycy idei dawno porzucili myśl, że faszyzm stanowi singulare tantum, zjawisko występujące jedynie w liczbie pojedynczej. Oczywiście, Mussolini był pierwszy – ale w ślad za nim przez dzieje świata ciągnie rzesza uczniów, imitatorów, pociotków. Istnieją pokrewieństwa bezsporne, w rodzaju kanclerza Dollfussa, równie znane są jednak przypadki graniczne, od Antonio Salazara po Corneliu Codreanu, legionistę Michała Archanioła.
Rozważanie tych przypadków stanowi wdzięczną pożywkę dla doktorantów szeregu wydziałów. Mowa jest w końcu o subtelnych zmianach jakości: czasem mamy do czynienia ze skomponowanymi w różnych proporcjach mieszaninami autokratyzmu, populizmu, nacjonalizmu, antysemityzmu i militaryzmu – czasem zaś przez mieszankę taką przebiega iskra i oto mamy do czynienia z faszyzmem pur sang, jak w przypadku strzałokrzyżowców.
Znacznie bardziej ryzykowne okazuje się podejmowanie gry w poszukiwanie krewnych i znajomych faszyzmu w świecie powojennym. Klęska państw Osi i wyroki w Norymberdze nie oznaczały (jak można się było łudzić w roku 1945) zniknięcia z powierzchni Ziemi ruchów politycznych odwołujących się do wyżej wspomnianych postaw, emocji i technik politycznych: przeciwnie, różnego rodzaju „pułkowników” nie brakowało ani w latach pięćdziesiątych, ani pół wieku później. Zarazem jednak wielu badaczy świadomych było zagrożenia o charakterze propagandoworetorycznym, a mianowicie łatwości posługiwania się określeniem „faszyzm” w funkcji epitetu dyskredytującego oponentów politycznych. W bloku wschodnim konsekwencje użycia takiego określenia były poważne, zarówno na poziomie indywidualnych zagrożeń życia i wolności (dość przypomnieć polski Dekret o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego z 22 stycznia 1946 roku, na podstawie którego skazywano tysiące osób), jak też narracji historycznej, w ramach której II RP do roku 1956 powszechnie, a i nieraz potem, określano mianem „państwa faszystowskiego”.
W wariancie zachodnioeuropejskim łatwość użycia tego epitetu częściej wiązała się z groteską niż z niebezpieczeństwem. W wielu świadectwach z Maja ’68 i okolic przeczytać można, jak adwersarze związani z konkurencyjnymi ugrupowaniami radykalnej lewicy obrzucają się nawzajem wyzwiskami, wśród których najcięższym jest „faszysta”. Łatwość czy wręcz automatyzm tego skojarzenia („zły, czyli faszysta”) był zresztą udziałem nie tylko goszystów. O ile bowiem o lewicowe inklinacje można by podejrzewać Susan Sontag, wykrzykującą w kilka tygodni po wprowadzeniu stanu wojennego na nowojorskim wiecu poparcia dla Solidarności, że w Europie Wschodniej doszedł do głosu „faszyzm z ludzką twarzą”, to przecież niekoniecznie manifestantów, skandujących „Gestapo!” na widok Zmotoryzowanego Odwodu Milicji Obywatelskiej.
Pisanie w tej sytuacji semantycznego rozmycia o możliwym renesansie faszyzmu, o jego współczesnych inkarnacjach, a przynajmniej zwiastunach, jest obarczone sporym ryzykiem. Kto jednak powinien je podjąć, jeśli nie absolwentka studiów politologicznych w Wellesley College i Johns Hopkins University, a przy tym – bagatela – sekretarz stanu supermocarstwa, czyli Madeleine Albright? Ufny w te dubeltowe superkompetencje, z wypiekami sięgnąłem po Ostrzeżenie jej pióra. Niestety, rychło okazało się, że są to wypieki zakłopotania na myśl o tym, jak researcherzy i redaktorzy nadużyli zaufania autorki.
Mniejsza o niezgrabności na poziomie literówki, jak „krzyżostrzałowcy” pojawiający się w książce Albright w miejsce „strzałokrzyżowców” węgierskich. Mniejsza o wizję „Europy u progu XX wieku”, której zwięzłość tyleż imponuje, co trwoży („W Europie pozostali ludzie zawiedzeni, mimo nadziei, jakie rozpaliły czasy Oświecenia, Rewolucja Francuska oraz walka o niepodległość USA. Na kontynencie panowało wysokie bezrobocie i wyzysk. Wielu żołnierzy poległo na polach bitew I wojny światowej, rozgrywanej jak partia szachów. (…) Skompromitowana arystokracja, powszechna krytyka religii (…) osłabiły fundamenty Starego Kontynentu”). Mniejsza nawet o zdumiewającą wizję Związku Sowieckiego, w którym – w latach trzydziestych! – „frakcje, od trockistów poprzez socjalistów po liberałów (…) usiłowały walczyć o serca i umysły lewej strony sceny politycznej”, zaś po ataku Hitlera „władze dysponowały mocnym zapleczem gospodarczym i politycznym”. Co więcej, jak się okazuje, na Ukrainie i w krajach bałtyckich w tym samym roku 1941 „panowały silne nastroje antyrosyjskie” (nie „antysowieckie” lecz „antyrosyjskie”!). Wszystko to można uznać za skróty w dziele nieakademickim dopuszczalne, choć niefortunne, odkupione zresztą soczystymi obrazkami z pierwszych lat faszyzmu w rodzaju: „Na ulice Rzymu wtargnął rozentuzjazmowany tłum uzbrojony w stare muszkiety, pistolety, strzelby myśliwskie, kije golfowe, kosy, nogi stołowe, sztylety, żuchwy wołu, a nawet trujące kawałki surowego dorsza”.
Nie, największą słabością tej książki nie są ani uproszczenia dotyczące przeszłości, ani styl, w którym amikoszoneria dyplomatki dzielącej się perłami swych wspomnień płynnie przechodzi to w komunały godne koszmarnej konferencji („Świat nie uniknie głębokiej dyskusji nad zakresem i tempem migracji”), to w erupcje emocjonalności (tylko na jednej rozkładówce dwukrotnie pojawia się „opętanie nacjonalizmem”, obok zaś pełzną „jadowite węże nacjonalizmu”). Słabością tą jest ton sugestii na granicy pomówienia („ja tylko pytam”). Skreśliwszy zwięzłe charakterystyki faszyzmów „klasycznych” (włoskiego i niemieckiego), przywoławszy kilku faszyzujących dyktatorów południowoamerykańskich, Albright sięga następnie po pół tuzina polityków czynnych współcześnie, różnych tak istotnie jak Kim Dzong Un, Donald Trump, Recep Tayyip Erdoğan, Hugo Chávez oraz – no tak, oczywiście – Orbán i Kaczyński, by komentować ich dokonania (streszczane nieraz z podobną celnością, co cytowane wyżej detale konfrontacji hitlerowsko-sowieckiej w roku 1941) i powracać z pytaniami o „demony faszyzmu”. Niezależnie od wszelkich możliwych przewin i uchybień wyżej wymienionych, usiłowanie znalezienia dla nich wspólnego mianownika wydaje się dość karkołomne.
Kryzys ustrojów demokracji liberalnej tworzonych po drugiej wojnie światowej z przekonaniem, że jedyne zagrożenie wspólnoty politycznej stanowi faszyzm, może nas zaprowadzić daleko. Można zrozumieć niepokój doświadczonej dyplomatki na myśl o tym, dokąd doprowadzić może wypowiedzenie przez lud posłuszeństwa – by użyć terminu ukutego przez Dariusza Karłowicza – „funkcjonalnej arystokracji”. Tym bardziej zrozumiała jest niechęć członkini establishmentu Demokratów wobec sukcesów Trumpa i pragnienie zmobilizowania piórem opinii publicznej w celu zapobieżenia jego reelekcji. To jednak wciąż zbyt mało, by napisać coś więcej niż pamflet.