„Prywatny fresk na ścianie światowej historii”
Barbara Sieradzka
Tak, właśnie „prywatnym freskiem” jest reportaż Alaine Polcz, węgierskiej psycholożki i pisarki uhonorowanej za swój prozatorski debiut z 1991 roku tytułem węgierskiej książki roku. Decyzja wydawnictwa „Marginesy”, by wydać go, jest trafna – wspomnienia dramatycznych przeżyć z czasów drugiej wojny światowej świetnie się czyta. To także decyzja zwracająca uwagę ze względu na zdumiewające posunięcie. Otóż na stronie tytułowej dopisano: ze wstępem Oksany Zabużko, co zapewne ma podkreślać jego rangę.
Prozę Alaine Polcz polecam. Wstęp kontestuję, ponieważ jest zmącony polityką. Kiedy Zabużko wytyka Polcz jej małżeństwo z oficerem Horthyego albo kiedy pisze o „krótkiej przedorbanowskiej i przedputinowskiej, szczęśliwej epoce prawdziwej pracy intelektualistów nad błędami XX wieku dla wzajemnego porozumienia wczorajszych wrogów”, odnoszę wrażenie, że sama nie skorzystała z tej „szczęśliwej epoki” w wystarczający sposób. Jeśli się mylę, chętnie usłyszę, co ma do powiedzenia w sprawie Wołynia. Zabużko nie musi podpierać się prozą Alaine Polcz, żeby przekonywać o okrucieństwach i zbrodniach Rosjan na Ukrainie – te obrazy są w mediach. Nie musi wskazywać palcem, po której stronie jest racja – Polska i Polacy jako pierwsi mówili o tym głośno całej Europie i światu. Stwierdzenia, że „gwałt nie ma dla kobiety (…) nic wspólnego z seksem”, a w rosyjskiej armii jest rozgardiasz i „dzicz”, są w Polsce średnio odkrywcze. Reportaż węgierskiej autorki jest tak porażająco dosłowny, tak przejrzysty, że nie potrzebuje uaktualniającego tę treść na ponad trzydziestu stronach wstępu i odsyłania czytelnika do tego, co się wydarzyło w Buczy, do zbrodni putinowskiej Rosji, wobec których niestety, tylko p r a w i e cały świat kamienieje z przerażenia. Jest w tym wstępie stwierdzenie: „Polcz udaje się dość zgrabnie (…) uniknąć politycznie nacechowanego użycia słów, prześlizgnąć się, by tak rzec, między kroplami deszczu – co (…) nie było wcale łatwe w jej historii transylwańskiej Węgierki”. Za to zdanie autorce wstępu dziękuję, ale – moim zdaniem – jest dokładnie odwrotnie. Nie udało się Polcz „prześlizgnąć między kroplami deszczu”. Ale dzięki temu właśnie jej reportaż z 1991 roku nabiera (poza warstwą narracji odczytywanej wprost) dodatkowego znaczenia. Jest świadectwem nie tylko przeżyć autorki straumatyzowanej wojną i swoim nieszczęśliwym małżeństwem. Jest zapisem deformacji umysłu i intelektu, jakiemu uległa, żyjąc w oparach komunizmu, lewicowych ułud ateizacji, stereotypów, z którymi nawet intelektualistom trudno się uporać.
Polcz opisuje swoją okupacyjną gehennę tak, jakby siedziała na kozetce u psychoterapeuty. Opowieść o wojnie, o latach 1944—1945 i o tym, co spotkało ją i inne osoby, głównie kobiety, na tak zwanej linii frontu, między armią niemiecką i sowiecką, otwiera i zamyka opowieścią o swoim nieszczęśliwym małżeństwie z Janosem, oficerem Horthyego. Motyw pierwszej, wielkiej miłości do zdradzającego ją, zalkoholizowanego Janosa, z którym wojna rozdzieliła ją na dość długo, pozostaje w tej relacji stale obecny. Janos jest jak jakieś fatum – nieobecny fizycznie przez znaczną część opisywanych zdarzeń – wciąż tkwi w psychice Alaine, stale pojawia się i znika. Stąd cała opowieść to właśnie „prywatny fresk”. A burzliwa historia stała się dla autorki, urodzonej w 1922 roku, a zatem bardzo młodej dziewczyny (wyszła za mąż w marcu 1944, też młodo) okrutną szkołą szybkiego dojrzewania do dorosłości. Kiedy zaczyna opowieść, jest szczęśliwą, młodą, dość naiwną i beztroską mężatką. Mówi nawet w wojennym 1944 roku: „Czułam się wolna i szczęśliwa”. Szczęśliwa? Tuż po ślubie, może tak. Ale wolna? No cóż, Węgry były w czasie drugiej wojny światowej po innej stronie frontu niż Polska. Stąd można było się udać w podróż poślubną, zachwycać się tętniącym życiem Budapesztem, korzystać z dobrodziejstw gościny w pałacu i w dobrach Esterhazych (opisy polowań, stylu życia i bycia) – żyć chwilami tak, jakby wojny nie było. A jednak ona była, front się zbliżał, narastał lęk przed pewną przegraną Węgier, były bombardowania, ewakuacja ludzi (opisy dżentelmeńskich Niemców, pomagających Węgrom w ucieczce przed zbliżającymi się Rosjanami). Był nastrój wyczekiwania – na Rosjan lub Anglików. Poznajemy mnóstwo przeplatających się szczegółów z prywatnego życia zatopionego w kotle wojennej historii.
W tych wynurzeniach pojawiają się na zasadzie fleszu informacje o żółtych gwiazdach, które nakazano nosić węgierskim Żydom, a to o coraz częstszych wywózkach Żydów, a to rzucona mimochodem uwaga, że ktoś z rodziny mógł być antysemitą, to znowu zdziwienie, że ktoś – „nie wiedzieć z jakich powodów” – był prawicowcem, a to, że żołnierze Szálasiego rozstrzeliwują zbiegów z węgierskiego wojska, że u władzy są strzałokrzyżowcy, a z kolei węgierscy volksbundowcy podejrzliwie reagują na tych, którzy wyczekują wejścia Rosjan (do tej właśnie grupy należała Polcz). Mamy zatem obraz kraju kolaborującego z niemiecką Trzecią Rzeszą.
W 1991 roku Alaine Polcz rozlicza się w pewien sposób z tą niechlubną wojenną historią Węgier. Ale łagodzi to wszystko, rozwadniając historię przez duże „H” w osobistym miotaniu się między miłością do Janosa a poczuciem własnego zawodu chłodem i obojętnością niedawno poślubionego małżonka. W końcu przychodzą wypatrywani przez nią Rosjanie. Rewizje, szybkie i wykonywane bez sądu egzekucje podejrzanych strzałem w tył głowy, brud, rabunki, gwałty, bestialstwo i bezprawie. Bardzo szybko Polcz padła wielokrotnie ofiarą wszystkiego tego, co kiedyś poczytywała jedynie za efekt niemieckiej propagandy. To było tak straszne, że nie mogła temu uwierzyć. Tym bardziej irytują jej tłumaczenia, że jeśli Rosjanie, gwałcąc, „rzucają się na kobiety, łamią im kręgosłupy”, a kobiety po prostu płacą za to śmiercią, to takie nieszczęście „dzieje się z bardzo prostej przyczyny i zazwyczaj nieumyślnie”. Kiedy w kilku miejscach opowiada, jak to „zmyła Rosjanom głowę”, gdy na przykład zwyzywali kogoś od Żydów – to autorce po prostu nie wierzę. I nie wierzę, że gwałt, po którym jeden rosyjski oficer odstąpił ją swemu ordynansowi, żeby „i on sobie ulżył”, mogła skwitować: „Dzisiaj myślę sobie, że może rosyjscy oficerowie byli bardziej demokratyczni niż węgierscy. A może Węgier też by przysłał podwładnego?”. Tak właśnie napisała! Może z chęci zgrywania kogoś innego niż jest w rzeczywistości. O sobie wyraża się bowiem zawsze dobrze. Nie wierzę, że można pisać, iż Rosjanie lubili i szanowali „babuszki”. „Nie bili ich, nie krzywdzili. (…) A jeśli zdarzyło się, że (…) którąś zabierali razem z młodymi – to cóż, w nocy wszystkie koty są szare”. „Rosjanie byli dobroduszni, ale potwornie dzicy, (…) jedną ręką bili, a drugą głaskali (…), ale my też nie byłyśmy święte, nieustannie coś im podbierałyśmy, ale nie gniewali się o to, (…) dzielili się z nami ostatnim kęsem”. Nic nie przebije – naiwnej czy pełnej hipokryzji, a może po prostu głupiej – opinii autorki: „Rosjanie odnosili się z szacunkiem do rodzin wielodzietnych”. Takie stwierdzenia w 1991 roku autorstwa Węgierki, która pamiętała przecież nie tylko wojnę światową, ale i 1956 rok, szokują. To nie szczerość, nie „prześlizgiwanie się między kroplami deszczu”, ale dojmujący, zaskorupiały lęk, że jeśli się powie o towarzyszach radzieckich za dużo prawdy, może się to źle skończyć, chociaż mur berliński już upadł. I ten zaskorupiały lęk jest właśnie signum temporis, charakterystyczny dla intelektualistów tak zwanej epoki słusznie minionej: coś się zmieniło, warto coś tam powiedzieć, byle tylko nie za dużo, a najlepiej tak, by w razie czego móc się spokojnie ewakuować na bezpieczne pozycje. Dlatego warto było tę książkę wydać, choć może z nieco innym wstępem.