Człowiek człowiekowi małpą
Mikołaj Rajkowski
Trudno powiedzieć, czy w przypadku Pierre’a Boulle należy mówić raczej o pechu czy o szczęściu; szczęściu, bo dwie z jego powieści doczekały się bardzo udanych hollywoodzkich adaptacji; pechu, bo sukces tych filmów dość skutecznie przysłonił książkowe pierwowzory. Most na rzece Kwai w reżyserii Davida Leana pozostaje niedoścignionym osiągnięciem kina wojennego. Planeta małp Franklina Schaffnera nie zestarzała się aż tak dobrze, choć – zwłaszcza na tle coraz słabszych kontynuacji, kręconych na fali jej sukcesu – broni się narracyjnym nerwem i siłą scenografii. Nowy przekład polski Agaty Kozak pozwala spojrzeć świeżym okiem na powieść, która posłużyła za jej kanwę.
Opowieść ramowa, wykorzystująca klasyczną formułę „listu w butelce”, przeniesioną tu wprawdzie do przestrzeni kosmicznej, wprowadza zasadniczą opowieść. Trzej Francuzi: narrator opowieści – Ulisses Mérou, młody fizyk Artur Levain oraz pomysłodawca całego przedsięwzięcia, profesor Antelle, wyruszają na ekspedycję w okolice gwiazdy Betelgezy. Po wylądowaniu na jednej z orbitujących wokół niej planet odkrywają, że zamieszkują ją niemi i zdziczali ludzie, skupieni w bezładne stada, stanowiące obiekt okrutnych polowań ze strony wysoce zorganizowanego społeczeństwa małp człekokształtnych. Odłączony od swoich towarzyszy i wmieszany w politowania godną ciżbę ludzką, pochwyconą w niewolę przez małpich oprawców, Mérou musi użyć całego swego sprytu, by udowodnić, że jest istotą rozumną.
Już na podstawie tego zarysu fabuły można zauważyć, że w wielu aspektach mamy do czynienia z opowieścią dość staroświecką. Wydawca polski poleca ją „fanom Stanisława Lema i Janusza A. Zajdla” – najzupełniej zasadnie, słusznie można się bowiem spodziewać, że miłośnicy obu pisarzy Planetę małp docenią; jeśli jednak chce przez to zasugerować pokrewieństwo, wypada zaprotestować. Pod wieloma względami jest to książka bliższa prozie gatunkowej wcześniejszej o kilka dekad, hołdująca wzorcom pionierów – Herberta George’a Wellsa i Jules’a Verne’a (spłacając także dług Nadchodzącej rasie Edwarda Bulwer- -Lyttona). Etykieta science fiction zdaje się w ogóle nie działać na korzyść powieści, która – będąc z grubsza rówieśniczką Solaris, Diuny, Trudno być bogiem czy Trzech stygmatów Palmera Eldritcha – zdaje się na ich tle trącić myszką. Lepszym sąsiedztwem od książek Lema, Dicka czy Clarke’a byłaby może Inwazja porywaczy ciał czy niektóre odcinki Strefy mroku Roda Serlinga, w których prawdopodobieństwo naukowe ma charakter co najwyżej pretekstowy, a które urzekają za to onirycznym niepokojem, lękiem spowodowanym zachwianiem równowagi rzeczywistości, w którą wkrada się niepasujący element.
Wspólnym elementem jest tu także (być może przede wszystkim) duch Kafki – owszem, czytanego w specyficznym pop-egzystencjalnym kluczu, redukującym jego prozę do jednego wymiaru, za to pasującym do paranoicznej atmosfery epoki. Praski pisarz patronuje przedsięwzięciu Paryżanina dyskretniej niż wymienieni klasycy gatunku – Verne i Wells, na ogół podskórnie, metatekstualnie. Część trzecia powieści rozpoczyna się od zdania: „Obudziłem się wcześnie z niespokojnego snu” – a dzieje się to w momencie, w którym Ulisses Mérou przechodzi metaforyczną przemianę w małpę, po swoim oszałamiającym sukcesie przed małpim trybunałem, który uznaje go za istotę rozumną. W międzyczasie następuje jednak ponura scena przed ludzkim wybiegiem w zoo – umieszczonego tam profesora Antelle, pomysłodawcę całej wyprawy, Ulisses odnajduje w stanie kompletnego zdziczenia. Niemota ludzkich towarzyszy niedoli staje się milczącym oskarżeniem swoistej zdrady gatunku, którą popełnia Mérou; czy jednak pozostał mu jakikolwiek inny wybór?
Planeta małp nie jest z pewnością prozą najwyższej próby, a porównywana ze swoją najbardziej udaną adaptacją filmową – co raczej nieuniknione – pod wieloma względami wypada rozczarowująco. Zanim jednak oskarżymy wydawcę o marnowanie czasu czytelnika i talentu Agaty Kozak – wyśmienitej tłumaczki artystycznej literatury francuskojęzycznej – trzeba podkreślić koniecznie, że mimo pewnych mankamentów, Planeta małp zgrabnie łączy wdzięk klasycznej powieści przygodowej z pesymistycznym oglądem kondycji ludzkiej. W tym, co początkowo wygląda jedynie na surrealistyczną groteskę świata na opak, dostrzegamy z czasem wyraźne powidoki koszmaru XX wieku, w tym eksperymentów doktora Mengele i jego japońskich odpowiedników (Boulle, który podczas wojny dostał się do japońskiej niewoli w Indochinach, z pewnością wiedział o potwornościach, jakich dopuszczali się poddani Hirohito), skrajnego upodlenia i eksterminacyjnych zapędów wobec „ras niższych”.
Każdy przytomny czytelnik dostrzeże pewnie ironię w tym, że poniższe słowa padają w książce, która zainicjowała multimedialną franczyzę: „Kiedy już powstanie oryginalna książka, ludzie pióra ją naśladują, czyli kopiują, co prowadzi do publikacji setek tysięcy dzieł, poruszających dokładnie te same tematy, o nieco zmienionych tytułach i zmodyfikowanych kombinacjach zdań”. W rzeczy samej, Planetę małp łatwo odebrać jako gruntowną krytykę społeczeństwa doby masowej produkcji i optymalizowanego podziału pracy. Nie najpochlebniejsze to dla naszej cywilizacji, że ze względną łatwością można wyobrazić sobie zastąpienie człowieka przez małpę we wszystkich rolach. Nawet jeśli uznamy, że Boulle zgrzeszył nadmiernym pesymizmem, w poniższym opisie rozpoznajemy niepokojąco znajomy obraz:
„Istniała potrzeba operatorów wykonujących w kółko te same czynności, a małpy mogły ich zastąpić bez żadnej szkody; na wyższych szczeblach znajdowali się menedżerowie, których rola polegała na tworzeniu określonych raportów i wypowiadaniu określonych słów w konkretnych okolicznościach. (…) Na najwyższych szczeblach administracji małpowanie było jeszcze łatwiejsze do wyobrażenia. Aby kontynuować nasz system, goryle musiałyby naśladować jedynie kilka zachowań i wypowiadać uroczyste mowy, wszystkie wzorowane na tym samym modelu”.