Orientalizując Drakulę
Michał Przeperski
O Czechach się u nas pisze, o Słowacji się pisze, o Węgrzech się pisze. Często są to książki inspirujące – drażniące, ale zarazem też świeże. Z niewielkimi wyjątkami Rumunia podobnego szczęścia nie miała. Czy książka Paula Kenyona przełamie fatum? Brytyjski dziennikarz zakochał się w Rumunii. Po prostu zakochał się, tak jak wielu przed nim, opisywanych choćby przez Błażeja Brzostka w Paryżach innej Europy. Przyjechawszy do Bukaresztu, zachłysnął się egzotyką, niezwykłością, „drogą osobną” naddunajskiego państwa – niegdyś monarchii, później totalitarnej satrapii, dziś demokratycznej, liberalnej republiki. Niedługo później piękna kobieta – spotkana przy jednej z wielu sztampowych okazji – została jego żoną. Następnie przez 27 lat przy różnych okazjach zbierał inspiracje, pomysły, obserwacje po to, by napisać historię Rumunii. Oto w telegraficznym skrócie geneza książki Paula Kenyona Dzieci nocy. Nadzwyczajna historia współczesnej Rumunii.
Spośród wszystkich krajów Europy Środkowej Rumunia miała w ostatnim czasie pecha. Chyba więcej ukazało się na jej temat książek zaskakująco słabych. Przykładem dość niezwykła książka Jacka Walickiego poświęcona rządowi Octaviana Gogi z końca lat trzydziestych XX wieku, jaka ukazała się nie tak dawno nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego. Nie lepiej bywało, gdy brano się za tłumaczenia. W przygotowanym piętnaście lat temu przekładzie klasycznej książki Vladmira Tismăneanu Stalinizm na każdą okazję („Universitas”) polski czytelnik mógł się dowiedzieć o pewnym wpływowym polityku (niejaki Sfatul Țării). Jest jednak jeden problem – Sfatul Țării to po rumuńsku Rada Kraju. Nie idzie jednak o czepialstwo. To po prostu próba syntetycznego pokazania, że zainteresowanych Rumunią i jej historią krajowe wydawnictwa raczej nie rozpieszczały.
Na tym tle Dzieci nocy mogą się podobać. Na ponad pięciuset stronach Paul Kenyon opowiada przede wszystkim o nowoczesnej rumuńskiej państwowości. Zaczynamy co prawda od poznania opowieści o hospodarze wołoskim Vladzie Palowniku, czyli o legendarnym pierwowzorze literackiego Drakuli, ale później lądujemy w dziewiętnastym wieku. Po pierwsze po to, by poznać Brama Stokera i jego gotycką powieść, która do dziś na różne sposoby rozpala wyobraźnię. Po drugie, by poznać fundamenty nowoczesnej rumuńskiej państwowości. Dowiemy się, skąd się wzięli na bukareszteńskim tronie Hohenzollernowie i jak to wpływało na losy Rumunii w trakcie wojen bałkańskich czy pierwszej wojny światowej.
Później zaś robi się naprawdę pasjonująco, bo dwudziestowieczna opowieść o Rumunii jest pełna wydarzeń niezwykłych. W dwudziestoleciu jest tu miejsce na patologicznie ukształtowaną osobowość władcy (Karol II), jego demoniczną partnerkę (Magda Lupescu), charyzmatycznego fanatyka (Cornelu Codreanu) oraz grupę niezwykłych intelektualistów (od Mircei Eliadego przez Emila Ciorana po Eugene’a Ionesco). W czasie wojny poznamy Iona Antonescu (dyktatora, brutala i hitlerowskiego sojusznika, który za wszelką cenę próbował chronić rumuński stan posiadania) czy Horię Simę (próbował budować państwo bardziej radykalne niż sama III Rzesza). Pełne niejasności interludium pomiędzy faszystowską dyktaturą Antonescu i totalitarnym władztwem komunistów to temat interesujący sam w sobie. Blednie jednak przy groteskowych – przerażających zarazem – dyktatorach rządzących Rumunią w czasach komunistycznych.
Gheorghe Gheorghiu-Dej uchodził za jednego z najbardziej prosowieckich i najbardziej prymitywnych przywódców krajów satelickich. Nicolae Ceauşescu dla odmiany był werbalnie najmniej prosowieckim z liderów komunistycznych swoich czasów. Istniały jednak elementy kontynuacji: był postacią mierną, okrutną, operetkową w swoim umiłowaniu przepychu. Gdy wraz z żoną Eleną padł od strzałów plutonu egzekucyjnego w czasie wydarzeń zwanych – mocno na wyrost – „rewolucją”, te zdjęcia obiegły cały świat.
A zatem – warto przeczytać? Tak, o ile zgodzimy się na to, że to dobra pozycja dla niezaawansowanych. Język jest potoczysty, swobodnie dziennikarski, gawędziarstwo autora nie razi. Sporo tu anglosaskiej fantazji, niezobowiązujących skojarzeń. Drakula pojawia się tu i ówdzie, im bliżej Ceauşescu, tym więcej będzie odwołań do starożytności (wszak Rumuni mieli być potomkami Rzymian, którzy oparli się barbaryzacji w toku wielowiekowych procesów historycznych). Czy to pozycja obowiązkowa? To chyba byłaby przesada. Owszem, daleko tu do akademickiego stylu – co może być zaletą – ale jednocześnie wiele rzeczy opowiedzianych jest pobieżnie. To perspektywa anglosaska, książka, która może robić wrażenie na czytelniku brytyjskim czy amerykańskim, ale dla znającego specyfikę środkowoeuropejską czytelnika polskiego maniera pisarska Kenyona raczej okaże się drażniąca.
Mijają lata od pierwszego wydania książki Larry’ego Wolfa Wynalezienie Europy Wschodniej, a tymczasem konstrukty orientalizujące Europę Wschodnią mają się wyśmienicie. Nie inaczej jest w tej książce. Jej skrótowość i eseistyczność, stanowiące być może najważniejszy walor, możliwe są tylko dzięki milczącym założeniom o linearnym dążeniu elit (i całych społeczeństw) Europy Wschodniej do zjednoczenia z Zachodem. To wyobrażony Zachód jest tu głównym punktem odniesienia, który stanowi też surowego, lecz sprawiedliwego arbitra wszystkich działań, np. politycznych. Świetnie pokazuje to choćby fragment książki poświęcony rządom króla Ferdynanda. Z punktu widzenia czytelnika środkowoeuropejskiego jest to – i jak sądzę bardzo słusznie! – trudne do przyjęcia.
Rzecz naturalnie nie w tym, żeby od autora oczekiwać jakichś skomplikowanych wywodów metodologicznych. Można by natomiast oczekiwać szerszej perspektywy, śledzenia spraw ze zróżnicowanych punktów widzenia. No ale tego nie dostajemy. A co zatem dostajemy? Mimo wszystko to barwnie napisana historia Rumunii przypominająca dość klasyczne relacje z podróży, w których człowiek Zachodu dziwi się ludziom Wschodu. Takich rzeczy w 2024 roku trudno nie przywitać wzruszeniem ramion. Bo też i przy nielichych zaletach, jest to propozycja dość skromna. Nie mamy tu przecież ani szerszych rozważań o głębokich korzeniach intelektualnych rumuńskiego faszyzmu, o rumuńskim komunizmie dowiemy się rzeczy sztampowych. Te sprawy nie wymagałyby elaboratu. Ale można pisać o tym pasjonująco! Z niezwykłą swadą udowodniła to przecież czytana i komentowana nad Wisłą Alexandra Laignel-Lavastine. Jednak tymczasem na bezrybiu i rak ryba.