Impresje bratanka
Michał Przeperski
Attila Szalai był człowiekiem instytucją. Wszystko, co trzeba wspomnieć o nim z kronikarskiego obowiązku, wydaje się jednak niedostateczne. Tym niemniej: był to węgierski dziennikarz i tłumacz, a także dyplomata, nadto historyk i działacz opozycyjny, a wreszcie prawdziwy pasjonat kultury, Polski i tego, co łączy Madziarów z ich bratankami znad Wisły. Ostatnie piętnastolecie komunizmu przeżył w Polsce: tu związał się z Solidarnością, działał w podziemiu. Później wrócił na Węgry, ale w Warszawie zagościł jeszcze na dłużej w latach 2001—2005 jako dyrektor Węgierskiego Instytutu Kultury. Zmarł dwa lata temu, co okryło żałobą jego licznych przyjaciół w obu krajach, a także wszystkich tych, którzy mieli okazję zetknąć się z nim samym oraz z owocami jego pracy.
Jeszcze w 2018 roku budapeszteńskie wydawnictwo „Magyar Napló” opublikowało obszerny, blisko dziewięćsetstronicowy tom Lengyel Földön, obejmujący dzienniki i wspomnienia poczynione przez Szalaiego w okresie 1976—1990. Dziś, nakładem Instytutu Pamięci Narodowej, pierwszy tom dzieła Na polskiej ziemi, w tłumaczeniu Krzysztofa Wołosiuka, staje się dostępny dla polskich czytelników. Obejmuje on lata 1976—1981, a zatem czas pełen fascynujących wydarzeń: tak w perspektywie życia prywatnego autora, jak i wielkiej historii.
Chociaż sami Węgrzy zwykli niekiedy nazywać własny kraj „najweselszym barakiem” w obozie komunistycznym – co zresztą może dziwić tych z nas, którzy przyzwyczaili się myśleć w ten sposób o PRL – to jednak zestawienie rzeczywistości w obu krajach musiało dawać do myślenia. Rzecz obserwowana oczami Szalaiego jest tym bardziej frapująca. Gdy, rozpoczynając dziennik, rozprawia on o różnicach, dochodzi do wniosku, że wyjeżdża „do kraju, w którym komuniści zdają się mieć więcej rozumu niż ci na Węgrzech”. Wszystko dlatego, że widzi on nad Wisłą więcej enklaw wolności, widzi przestrzeń na działalność społeczną.
Urzeka go potęga wiary ucieleśniona w Kościele katolickim i postaci prymasa Wyszyńskiego, a w jeszcze większym stopniu: żywość wiary i pełne wiernych kościoły. Podobnie czułą strunę porusza w nim harcerstwo, tak różne od wzorowanego na sowieckim ruchu pionierskim, który wspomina z odrazą. Dalej jeszcze katalog pozytywnych skojarzeń Węgra myślącego o Polsce: relatywna wolność obyczajowa (milicjanci nie gonią młodzieńców do fryzjera, by siłą obcinać im włosy!) i autostop, szczypta autentycznej wolności w środku obozu komunistycznego, której młodym Polakom zazdrościli wszyscy rówieśnicy z pozostałych demoludów. Wszystko to warto czytać jako wrażenie: dobrze oparte na faktach, lecz subiektywne. Z pewnością zaś nie jest to pean na rzeczywistość gierkowską A.D. 1976.
Daje do myślenia, że przyjechawszy do Warszawy, biegle mówiący po polsku Madziar nie rozumiał komunistycznej nowomowy. Jej zrozumienie wymagało nielichego wysiłku, koniecznego do podjęcia pracy. Gdy przyszło Szalaiemu zdawać egzamin na studia, oblał go właśnie z powodu nieznajomości nowomowy i zagadnień ze sztambucha oficerów polityczno-wychowawczych. Jakże znamienna to rzecz dla istniejącej rzekomo od ponad trzydziestu lat internacjonalistycznej wspólnoty.
Był Szalai człowiekiem aktywnym i towarzyskim, co dawało mu asumpt do szeregu obserwacji socjologiczno-antropologicznych, nadto podanych z nerwem rasowego reportażysty. A to uwagi o antysemityzmie w Polsce i na Węgrzech, kiedy indziej o warszawskich taksówkarzach, dalej zaś o melinach i pozyskiwaniu wódki w kryzysowych sytuacjach. Wrażliwość autora w połączeniu z jego unikalną pozycją obserwacyjną, sytuującą się gdzieś na pograniczu pomiędzy światem zewnętrznym a byciem „człowiekiem stąd”, dają rewelacyjne efekty.
Książka była pisana przede wszystkim z myślą o czytelniku węgierskim – to widać. Ale pomimo iż niejedna rzecz tłumaczona przez autora swoim rodakom jest dla nas czytelna, to i tak wiele nowego dowiemy się o Polsce Gierka, Kani i Jaruzelskiego. Przede wszystkim, gdy mowa o codzienności widzianej bez barejowskiego bigla, lecz za to z uważnością przekonanego antykomunisty. Cała masa obserwacji wiąże się zatem z interakcjami: z Polakami, Węgrami osiadłymi w Polsce, jak i z tymi przyjeżdżającymi znad Dunaju. W efekcie – co nie jest oczywiście żadnym zaskoczeniem – to lektura przydatna dla tych, którzy pasjonują się relacjami polsko-węgierskimi i wzajemnym poznaniem mieszkańców obu krajów. Jeżeli chcemy dziś zrozumieć, jak doszło do tego, że jedna piąta wszystkich posłów do węgierskiego parlamentu w roku 1990 potrafiła lepiej lub gorzej porozumiewać się po polsku, to istotną część odpowiedzi znajdziemy właśnie w książce Attili Szalaiego.
W książce dominują szczegóły z życia osobistego: znajomi, perypetie kolejkowe, starania o lepszą pracę. Ale regularnie serwuje nam autor szersze refleksje, obserwacje dotyczące całego systemu: jego niewydolności, mechanizmów zależności od Związku Sowieckiego. Jest miejsce na zimę stulecia, śmieszno-straszne elementy propagandy. Wpisy autora to formalnie dziennik, ale próżno tu szukać suchej sprawozdawczości. To zbiór szkiców momentami grawitujący ku esejowi, kiedy indziej ku opowieści awanturniczej. Wraz z każdą kolejną stroną wciąga coraz bardziej. W tym wymiarze nie przypomina dziennika, nawet wspomnień, ale wprost literaturę piękną.
Jak zatem traktować zapiski Szalaiego? Owszem, to wspaniała lektura, dająca wgląd w duszę niebanalnego człowieka, żyjącego w prawdziwie ciekawych czasach. Ale przecież jednocześnie mamy w ręku źródło historyczne. Z tego punktu widzenia Instytut Pamięci Narodowej poszedł niestety po linii najmniejszego oporu, nie zapewniając szerszego wprowadzenia merytorycznego ani żadnego dodatkowego, choćby skrótowego, tekstu poruszającego problematykę źródłoznawczą. Osobisty wstęp pióra Macieja Szymanowskiego nie ma żadnych pretensji naukowych. W efekcie czytelników, którzy nie pasjonują się tematyką węgierską, w dużej mierze pozostawiono samym sobie. Warto by ten brak nadrobić przy publikacji kolejnych tomów.
To jednak nie wszystko. Książka Szalaiego to bardziej dziennik czy bardziej wspomnienia? Nie brakuje poszlak, że to jednak wspomnienia ujęte w ramy diariusza. Oto na przykład pod datą 12 września 1976 roku Szalai stwierdza: „Usłyszałem w Wolnej Europie, że do KOR-u dołączył Jerzy Andrzejewski”. Musiałby być autor posiadaczem wehikułu czasu, bo tego dnia Komitet Obrony Robotników zwyczajnie jeszcze nie istniał. W innym miejscu o przyjściu na stanowisko premiera Edwarda Babiucha – jako fakcie dokonanym – pisze 31 stycznia 1980. Tymczasem rzecz zmaterializowała się dwa tygodnie później. To nie nadmierna drobiazgowość. Dla historyka różnica między dziennikiem, a pamiętnikiem jest absolutnie fundamentalna.
Czytajmy Szalaiego, bo jest tego wart. Świetne pióro, narracja pełna werwy, a wszystko na tle przełomowych wydarzeń w naszym kraju. Polecam zwłaszcza tym, którzy o Węgrzech i Węgrach wiedzą mało. Szalai to znakomity przewodnik – pokaże ścieżki nieznane, a uczyni to w sposób jedyny w swoim rodzaju.