Podłączanie do danych
Paulina Małochleb
Paulina Małochleb
Podłączanie do danych
W tym roku Fundacja Batorego po raz piąty przyznawała Nagrodę im. Marcina Króla. Jej częścią składową są zawsze publiczne spotkania z nominowanymi – skupione jednak nie na nich samych, ale wciągające ich w dyskusję, pokazujące, jak można ich książek używać. Fundacja stara się w miarę możliwości otworzyć na czytelników, wyprowadzić swoich nominowanych na agorę i zachęcić do rozmowy z nimi – spotkania odbywają się w różnych miastach, są transmitowane i szeroko rozpowszechniane z pomocą kilku dużych mediów. W tym roku brałam udział w dyskusji w Krakowie, której gwiazdami byli Eliza Kącka i Tomasz Szerszeń. Prowadzący tę debatę Edwin Bendyk, prezes Fundacji, pytał przede wszystkim o źródła wiedzy o świecie – pytanie pozornie banalne, ale dzisiaj jednak nieoczywiste. Każda z zaproszonych osób opowiadała o swojej wierze w słowo jako narzędzie poznania, rozumienia, pomost w interakcjach. Słowo zatem było głównym bohaterem tego spotkania – jako narzędzie ekonomiczne i efektywne, powszechne, łatwe w użyciu i jednocześnie dostępne dla wszystkich i demokratyczne.
Podobnie jak pozostałe zaproszone osoby percypuję rzeczywistość głównie za pomocą słowa – należę do pokolenia, które pamięta (choć mgliście) dobranockę na jednym z dwóch kanałów telewizji. Siłą rzeczy obrazy nie mogły w dzieciństwie zmienić mi procesów poznawczych, przekształcić sposobów budowania połączeń neuronowych. Gdzie indziej jednak rozłożyłabym akcenty: nie jestem bowiem pewna, czy poznanie nadal jest wartością w epoce, w której kształt i kolejność wyświetlania informacji ustalane są przez algorytm, dostosowujący treść do tego, czego szukałam wcześniej, a więc przekazujący ją kontekstowo, a nigdy źródłowo (teraz Google na pierwszym miejscu wyświetla syntetyczną treść opracowaną przez AI). Nie oznacza to wcale, że chcę zostać foliarą krakowską, negującą ocieplenie klimatu i odmawiającą szczepionek (tu gwiazdka: właśnie AI podpowiedziało mi, że denializm klimatyczny jest najgroźniejszym trendem w antynauce). Myślę jednak o tym, że jeśli coraz bardziej zamieniamy się w społeczeństwo, w którym to algorytm nadzoruje wspólnotę, a sztuczna inteligencja decyduje, czy udzielić nam kredytu i przyjąć do pracy, to moje procesy kognitywne i emocje są w coraz mniejszym stopniu moje, w coraz większym zaś stają się monetą, którą płacę za udział w nowoczesnym świecie. Produkowanie emocji jest w tym systemie moim głównym zadaniem – to jedyna misja, jakiej algorytm pragnie i jaką podkręca. Moje emocje to jego pożywienie.
Dochodzi przecież do procesu fingowania, ułatwiania, budowania atrapy świata za pomocą zagregowanych danych. Nie jest tak, że wszyscy mamy podobny, interpersonalnie uzgodniony obraz świata – każdy z nas otrzymuje inne mapy do różnych terytoriów, takie, jakie algorytm podsuwa na podstawie danych. Za przywilej korzystania z sieci internetowej, mieszkanie w pierwszym świecie, dostęp do bieżącej wody płacimy własną emocjonalno-poznawczą intymnością – odruchami i afektami wzbudzanymi przez żółte paski, obrazy podsuwane na głównym feedzie mediów społecznościowych. Usłużne aplikacje wciąż pytają, o czym teraz myślisz, co chciałabyś napisać, co się ważnego wydarzyło w twoim życiu. A kiedy podłączamy się do danych, algorytmy wywołują przede wszystkim uczucia silne, skrajne, nieracjonalne, wraz z błyskawicznym impulsem zmuszającym do podzielenia się przemyśleniami. I nagle każda osoba staje się sędzią, specjalistką, ekspertem w nieskończonej dyscyplinie życia, w której zawsze kogoś można ocenić, skorygować. Introwertycy stają się ekstrawertykami, postawieni w obliczu pustego okna komunikatorów i wolnego miejsca na profilach. Produkujemy seriale z własnego życia w złudnym przekonaniu, że nasze opinie znaczą coś więcej niż sądy i wypowiedzi innych milionów użytkowników.
W takiej rzeczywistości papierowa książka staje się ćwiczeniem z medytacji i skupienia – odpoczynkiem, wytchnieniem, ciszą, przyczyną cierpienia – gdy uświadamia, jak bardzo nasze życie toczy się ruchem skrollującym. Nie jest wcale błogosławiona, bo obcowanie z nią jest trudne. Nie zgadza się waga, jest cięższa od smartfona, nie da się jej utrzymać w jednej ręce. Nie daje nagrody za przeczytanie rozdziału, nie mówi, ile procent zostało do końca, nie chwali, że osiągnęliśmy dzienny zakres. Nie rozprasza linkami i odniesieniami, uspokaja jednolitą ścianą tekstu. Czasem porywa się na prawdziwe szaleństwo – drabinkę dialogu, światło akapitu, nagłówek z zawijasem, gęsty druczek przypisu.
Zmusza do uruchomienia dodatkowej infrastruktury – światła lub cienia, nie pozwala powiększyć czcionki i rozszerzyć marginesu. Skłania do wstydliwego zaginania rogów, jeśli mówi coś ważnego – przesuwanie palcem w celu zakreślenia fragmentu raczej się tu nie sprawdzi. Raz wyprodukowana, okazuje się też ekologiczna – nie trzeba jej ładować, nie wymaga złóż metali rzadkich. Co prawda jest łatwopalna – to faktycznie kłopot w epoce stopniowego zbrunatnienia społeczeństwa, ale nie jest to jej duża wada. Wiemy przecież, bo sprawdzano to już empirycznie, że nie da się spalić wszystkich rękopisów.