W światłocieniu
Maria Jolanta Piasecka
Tytuł czwartego tomiku wierszy Roberta Kani, poetycko wieloznaczny, ma też wykładnię konkretną – otóż „noc amerykańska” to technika uzyskiwania nocnych zdjęć przy dziennym świetle, gdy filmujemy z użyciem specjalnych filtrów oraz skupiamy na aktorach światło silniejsze od dziennego. Skojarzenie to nasuwa się podczas lektury książki zwłaszcza dlatego, że Kania w krótkich błyskach poetyckiego flesza punktuje wybrane segmenty rzeczywistości, apelując do zmysłu wzroku czytelnika. Ponadto stosuje różnorakie „filtry”, przez które ukazuje ową rzeczywistość – a jej głównie nocny (czytaj – mroczny) wymiar wydobywa poprzez ostre, poetyckie doświetlenie, w języku lapidarnym, skrótowym, ogołoconym z metafor. Nawiązuje do wielu tekstów i zjawisk kultury, twórców wspomina bezpośrednio i pośrednio, posługuje się aluzją, chętnie cytuje. By niejeden wiersz wybrzmiał pełniej w odbiorze, warto mieć na świeżo w pamięci przywoływane filmy i lektury. Metoda twórcza Kani stawia więc czytelnikowi spore wymagania, ale warto im sprostać.
Nadrzędnym ze wspomnianych wyżej „filtrów” jest mit amerykańskiego snu, za którym podążał pradziadek autora, milczący, nieobecnie-obecny bohater książki, Walenty, emigrujący w 1912 roku za ocean z trójką najstarszych dzieci. Poprzez filtr snu emigranta patrzymy jednak nie na Amerykę pradziadka, której nie da się przecież uchwycić na żywo kamerą poezji, lecz na kraj współcześnie odbierany przez prawnuka, podróżującego śladami przodka. Tytułowa noc amerykańska jawi się tu jako ogołocona przestrzeń, gdzie niemal słychać złowrogie „szczurze łapki na rozbitym szkle” z Próżnych ludzi T.S. Eliota (tłum. Andrzeja Piotrowskiego). U Kani jest to przede wszystkim chrobot industrialnej, odhumanizowanej miejskiej przestrzeni i jej technicznego zaplecza, autostrady, stacji benzynowej, oraz zdawkowych kontaktów międzyludzkich.
Innym „filtrem” w książce jest misternie skomponowany, jakby niesceniczny dramat, ujęty w klamry początkowych i końcowych wierszy. Taką klamrę tworzą imiona pradziadka, który opuszcza kraj rodzinny jako Walenty, a umiera na uchodźstwie jako Valentine. Inna klamra to światło w prologu książki i ciemność w epilogu. Światło zapala się w treści motta z wiersza Noc Gary’ego Snydera („pierwsze promienie słońca zadają cios cieniom”), a zgaszone zostaje w ostatnim tekście, gdzie cienie zadają cios światłu. Zapada ostatecznie ciemność nad światem przedstawionym, jak na scenie po zakończeniu spektaklu, wygaszeniu reflektorów i opuszczeniu kurtyny. Filtr iluzji teatru wzmocniony i uprawomocniony jest w przedostatnim tekście książki, zatytułowanym obsada − aktorami wymienionymi z imienia i nazwiska są tu postaci ze świata kultury, pisarze amerykańscy i polscy, obecni w odwołaniach i cytatach tomiku, oraz krewni autora, potomkowie Walentego. Literatura i życie splatają się, jednoczą, to znów rozdzielają. Scenografię poetyckiego spektaklu tworzą oczywiście różne ujęcia Ameryki. Jej miejska odsłona to Detroit, które jawi się jak z filmu Jarmuscha Tylko kochankowie przeżyją: bezludne ulice, wybite szyby, ruiny, zdewastowana, opustoszała przestrzeń. To nie ziszczony sen Walentego lecz senny koszmar prawnuka, ewokujący rozczarowanie, obcość, zaprzeczenie marzeń.
Z tekstu na tekst czytelnik wnika w cywilizacyjną noc, która trywializuje to, co istotne. Kania buduje ów świat językiem beznamiętnym, jest obserwatorem, często skrywającym uczucia za cudzymi dziełami: Snydera, Williamsa, Bishop, Witkacego, Ewy Lipskiej, Jarmuscha. Reakcja na rozpad wartości pod zalewem antykultury mocno przemawia dzięki owemu dialogowi z twórcami, w połączeniu z oszczędnością wyrazu.
Oto stacja benzynowa, na której gra wiatr puszką z inicjałami „EB”. Mogą się kojarzyć z amerykańską poetką Elizabeth Bishop i z marką piwa. Gdy mamy w pamięci słynny wiersz Bishop o stacji benzynowej, zapewne jednej z tych, na których mógł niegdyś tankować pradziadek Walenty, widzimy przepaść między brudną lecz jakże ludzką stacją minionego świata, a sterylną stacją współczesności. Tamta rzeczywistość odeszła, puszka EB stała się rekwizytem antykultury, gdzie poezja sięgnęła bruku.
Poetyka zagęszczona poprzez odwołania i cytaty, splatająca się z różnymi wątkami literatury i filmu, zawiera spory potencjał interpretacyjny, potęgowany przez niedopowiedzenia i prowokacje. Prześwietlana przez Kanię amerykańska współczesność nie ukazuje całości, choć tworzy mikroświat o wymiarze symbolu. Uzupełniony jest i wyostrzony licznymi czarno-białymi (z akcentem na czerń), tworzonymi metodą nakładania i przenikania obrazów, znakomitymi grafikami Agnieszki Herman, redaktorki tomiku. Tworząc niezależną narrację, towarzyszą one niemal każdemu tekstowi Kani i wizualizują amerykańską noc w drapieżnych światłocieniach.
Choć książka obrazuje cywilizację zmierzającą do kresu nocy, znajdujemy tu teksty dające − można tak to odczytać − odpór ciemności i migoczące nadzieją. Wiersz Paterson 2 broni poezji i miłości. Nawiązuje do filmu Jarmuscha Paterson, gdzie tytułowy poeta i kierowca, wielbiciel poezji Williama Carlosa Williamsa, tworzy z niby banalnej materii życia miłosne wiersze dla ukochanej, a każdy dzień jest dla niego wyzwaniem, by transformując codzienność w poezję, dać tej pierwszej odpór. Ale jak dalece współczesna, zdegradowana rzeczywistość da się obłaskawić poezją? Czy poezja nie zostanie groteskowo zniszczona jak sekretny notes z wierszami filmowego Patersona?
Odpór industrialnej „nocy” mogłaby ewentualnie dać przyroda. Jednakże, oglądana przez szybę samochodu w jedynym wierszu Kani jej poświęconym, zostaje ona wyrzucona w czas zaprzeszły – jak sugeruje motto do tekstu podróż do z wiersza Ewy Lipskiej Oni. Bezpieczeństwo gwarantuje więc zaledwie gramatyka − odporny na zmiany czas plusquamperfectum i być może tylko w nim da się przyrodę ocalić.
Kolejną iskrę nadziei, prócz poezji, miłości i przyrody, krzesze pamięć. Sentymentalna i tragiczna, literacka i w domyśle rzeczywista wyprawa autora do Ameryki jest próbą przywrócenia pamięci o rodzinie i jej losach. Rozpisana na poetyckie odcinki podróż kończy się odszukaniem, oczyszczeniem z darni i nadaniem blasku nagrobnej mosiężnej tabliczce z imieniem przodka, aktem humanizmu na zgliszczach kultury.
Choć w ostatnim tekście „cienie zadają cios”, nie da się zapomnieć o wierszu księga wyjścia, gdzie wyłaniają się z ciemności ciała (nie duchy!) rdzennych mieszkańców Ameryki, którzy „znajdują miejsca na postawienie szałasów”. W odbiorze czytelnika − gdyby to wyrazić metaforą światła i cienia − książka Kani pozostaje finalnie, w moim odczuciu, światłem, tym artystycznym i tym człowieczym światłem pamięci, skierowanej ku wartościom.