Ślad węglowy Jonathana Franzena
Marek Paryż
Jeremiady, utwory lamentacyjne opowiadające o moralnym upadku ludzi i katastrofalnych tego konsekwencjach, mają w Ameryce tradycję, której początki sięgają epoki purytańskiej. Ta wywodząca się z Biblii forma na przestrzeni czasu poddawana była kolejnym reinterpretacjom odpowiadającym na zbiorowe emocje i uwarunkowania historyczne, co skutkowało wypłukaniem z niej sensów religijnych. Ewolucja amerykańskiej jeremiady pokazuje, że religia przestała być jedynym źródłem moralnych racji; zastąpiły ją w tej roli różne inne intelektualne konstrukcje o znamionach systemów wartości.
Eseistyczna książka Jonathana Franzena Koniec końca świata to emanacja światopoglądu wyznaczającego w dzisiejszej Ameryce podstawę systemu moralnego, którego zwolennicy skłaniają się ku widzeniu świata w kategoriach właściwych dla jeremiady. Stanowisko Franzena, jednego z najbardziej cenionych współczesnych pisarzy amerykańskich, autora m.in. głośnych powieści Korekty i Wolność, można właściwie opisać, przypinając mu etykietę liberalnego, sprzyjającego lewicy intelektualisty ze Wschodniego Wybrzeża. Ludzie pokroju Franzena – jak by nie patrzeć, elita – przeżyli głęboki szok po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta, widząc w miliarderze z populistyczną agendą uosobienie najgroźniejszych tendencji społecznych – agresywnego rewanżyzmu i dążenia do szybkiej kompensacji. Ma to z kolei związek z antyekologicznym aspektem rządów Trumpa. Trzeba zaznaczyć, że w przeciwieństwie do wielu osób z kręgów intelektualnych Franzen nie popadł w fiksację na punkcie obecnego prezydenta. Trump pojawia się tylko w meandrującym między różnymi tematami eseju wstępnym. Jeśli autor Końca końca świata formułuje przestrogi, unika tonu kategorycznego. Ma dużą świadomość formy, stąd akcenty ironiczne, które niuansują wymowę jego wizji „końca świata”.
Jeden temat można tu uznać za przewodni – obserwowanie ptaków. To od lat jego pasja; odwiedził wiele miejsc na świecie, zaopatrzony w listy lokalnych gatunków i dobrą lornetkę. Pisarz opowiada o ptakach naprawdę fascynująco, ale chodzi mu o coś ważniejszego aniżeli dzielenie się wyjątkową wiedzą i wrażeniami dostępnymi dla niewielu. Otóż właśnie z perspektywy obserwatora ptaków opisuje on zastraszające tempo negatywnych zmian w przyrodzie, które mogą doprowadzić do ekologicznego armagedonu. Na skutek działalności człowieka na całej ziemi kurczą się obszary siedliskowe dla ptaków – jedne gatunki przystosują się do nowych warunków, inne wymrą. Ptaki giną w liczbach niewyobrażalnych dla zwykłego człowieka, którego notabene wcale to nie interesuje. Można tu mówić o obojętności czy ignorancji, w której przejawia się ludzka krótkowzroczność, cecha w istocie destrukcyjna, bo przeciętny mieszkaniec ziemi nie zauważa katastrofalnych skutków tego, co za jego przyczyną się dzieje – a kiedy wreszcie zauważy, planeta może być już stracona. Globalnemu problemowi zaradzić może tylko globalny wysiłek; Franzen jednak realistycznie ocenia prawdopodobieństwo, że coś takiego się wydarzy, pozostaje mu zatem ubolewanie nad stanem rzeczy. Pisarz wskazuje zresztą, że agenda ekologiczna nie jest bez wad. Organizacje walczące z ociepleniem klimatu zbyt często na pierwszym miejscu stawiają PR. Kraje rozwinięte, gdzie wiedza o stanie środowiska jest najlepsza, chciałyby wprowadzać programy ekologiczne, których koszty poniosą przede wszystkim kraje rozwijające się. Franzen się zastanawia, czy działania chroniące przyrodę w skali bardziej lokalnej są rzeczywistą alternatywą dla – póki co – trudnej do wyobrażenia strategii globalnej. Priorytety obrońców środowiska o różnej proweniencji bywają rozbieżne.
Obraz Franzena realisty czy zgoła sceptyka przełamują fragmenty, nawet jeśli nieliczne, w których pobrzmiewa echo idealizmu. Pisarz daje się czasami uwieść przekutym w rzeczywiste projekty utopijnym ideom. Z nieskrywanym entuzjazmem pisze o inicjatywie pewnej peruwiańsko-amerykańskiej organizacji, która zachęciła społeczność jednego z andyjskich plemion do zalesiania górskich obszarów i stworzenia własnej ekonomii bazującej na uprawie lokalnej rośliny strączkowej, przynoszącej dobre plony w niekorzystnych warunkach terenowych. W podobnym tonie przedstawia program zalesiania byłych pastwisk w Kostaryce. Wymyślony przez amerykańskiego biologa długofalowy projekt warunkuje stabilny byt grupy miejscowych, zatrudnionych do swoistej inwentaryzacji nowej flory. Franzen pisze, że sens takich działań w kierunku ochrony przyrody jest „franciszkański”: „pomagasz temu, co kochasz, co masz tuż przed tobą, i widzisz rezultaty”. Można powiedzieć, że pisarz ujawnia się jako rzecznik nowoczesnego pastoralizmu.
Franzenowi daleko jednak do bycia autorem zaangażowanym; komentuje problemy palące i robi to w sposób działający na wyobraźnię, jednak nie wpada w ton perswazji. Nie ma w sobie genu aktywisty, co wynika z jego introwertycznego charakteru. Wydaje się, że nabrał wątpliwości co do siły sprawczej tych form aktywizmu, z którym się identyfikuje, a już zwłaszcza chyba całkiem stracił wiarę w skuteczność aktywizmu ekologicznego w erze Trumpa. Świadomość pisarza co do wyzwań, jakie należy podjąć, żeby zapobiec katastrofie, nijak się ma do świadomości przeciętnego Amerykanina, którego interesuje własny dobrobyt, a nie abstrakcje w rodzaju śladu węglowego. Franzen zdaje też sobie sprawę z pewnej osobliwości spostrzeżeń i doświadczeń, którymi dzieli się z innymi jako obserwator ptaków. Jego ptasie hobby nawet ludziom oświeconym, przynależącym do jego „obozu”, może jawić się jako fanaberia. Zwyczajny Amerykanin natomiast może się do takich zainteresowań odnieść z irytacją. W rzeczy samej, trudno nie myśleć o ornitologicznej pasji pisarza w kategoriach klasowych – oddaje się jej podróżując do odległych miejsc prawie na całym świecie, łącznie z Antarktydą, bo go na to stać. Fakt, że wszędzie, dokąd pojedzie, zostawia po sobie ślad węglowy, nie spędza mu snu z powiek; przynajmniej wszakże jako jeden z nielicznych ma świadomość, że cokolwiek robi, wpływa to na środowisko. Trzeba powiedzieć, że szczególny sposób widzenia rzeczy Franzena jako obserwatora ptaków pomaga czytelnikowi uzmysłowić sobie, jak wiele złych zmian zachodzi w tych sferach życia planety, których zupełnie nie zauważamy. Jest duża szansa, że ten, kto przeczyta eseje Franzena, inaczej będzie patrzył na ptaki w swojej okolicy, a przynajmniej zacznie je widzieć.
Obserwowanie ptaków to hobby o znamionach eskapizmu i Franzen istotnie ma co jakiś czas potrzebę uciekania od rzeczywistości, która nie kształtuje się po jego myśli. Smutny paradoks jest taki, że dokądkolwiek się udaje, na miejscu przekonuje się, jak tam jest źle – chodzi oczywiście o zagrożenia ekologiczne. Rzadkie ptaki, które wciąż może oglądać, wynagradzają mu dojmujące wrażenia. Eskapistyczne pragnienie nie pozostaje bez związku z osobowością pisarza, kreującego się na człowieka wycofanego, który czasem nawet traci na tym, że jest taki, a nie inny. Eskapistyczny w swojej wymowie jest esej o przyjaźni Franzena z pisarzem Williamem Vollmannem, bo siłą rzeczy dotyczy doświadczeń zarezerwowanych dla ludzi pióra, i tekst o swego rodzaju bezczasowości, która cechuje życie w Filadelfii. Chwilowe ucieczki ze znajomego świata sprawiają, iż Franzen tym ostrzej widzi, że ten świat stacza się w otchłań, której symbolem może być na przykład trzydzieści tysięcy papierowych kubków wyrzucanych przez Amerykanów co minutę.