Nowoczesność i odnawiająca się rana

Radosław Pulkowski

Polak, który dotąd swoje komiksy wydawał poza Polską, opowiada o traumie i trudnych spotkaniach z nowoczesnością, w daleki od dosłowności sposób posiłkując się historią własnej rodziny. Chociaż robi to ciekawie, także pod względem formalnym, to jednak Dum-dum może pozostawiać uczucie niedosytu. Łukasz Wojciechowski, na co dzień architekt i pracownik Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej, po godzinach tworzy też ilustracje, plakaty i komiksy.

Jeśli chodzi o te ostatnie – wydaje je we Francji. Jeden z nich, Dum-dum, który po raz pierwszy ukazał się w 2023 roku, odniósł nawet na tamtejszym rynku spory sukces – został zauważony przez ekspertów związanych z festiwalem w Angouleme, czyli bodaj najbardziej prestiżową imprezą komiksową w Europie. Pewnie także ze względu na to album doczekał się polskiej premiery.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że mamy do czynienia z kolejnym na polskiej scenie przedstawicielem komiksowego minimalizmu. Ot schematyczne rysunki z prostych czarnych kresek na białym tle, jak u Jacka Świdzińskiego albo Jana Mazura. Drugie spojrzenie ujawnia różnicę – jakieś to wszystko dziwnie zgeometryzowane, wręcz mechaniczne, a największe nagromadzenie linii widzimy wtedy, kiedy w kadrach znajdują się budynki czy pojazdy. Okazuje się, że Wojciechowski tworzy swoje komiksy w dobrze znanym architektom programie AutoCAD. W zasadzie już sam niecodzienny wybór narzędzia wystarczyłby, żeby jego prace zainteresowały głodne nowinek czytelniczki alternatywnego komiksu, jednak autor Dum-dum postanawia nieco bardziej skomplikować sprawę – tworzy opowieść luźno inspirowaną historią własnej rodziny, a jego inżynieryjny styl mocno koresponduje z tym, o czym opowiada.

Na końcu albumu czytelnik może zobaczyć dwa zdjęcia. Na jednym, zrobionym w czasie pierwszej wojny światowej, znajduje się pradziadek autora, Kazimierz Wojciechowski, ubrany w polski mundur. Na drugim, wykonanym w tym samym czasie, dwóch mężczyzn pozuje przy grobie Stanisława Wojciechowskiego, a zatem brata Kazimierza, który zginął w szeregach armii pruskiej (przypadki, w których dwaj bracia walczyli po przeciwnych stronach, nie były odosobnione w pruskiej wówczas Wielkopolsce). Ambicją autora Dum-dum nie jest jednak mówienie, jak było. Zamiast tego Wojciechowski spróbował wyobrazić sobie, jak być mogło – jego komiks opowiada alternatywną biografię Stanisława, któremu udało się przeżyć Wielką Wojnę.

Stana Wojciechowskiego, bo właśnie tak umiędzynarodowił swoje imię bohater, czytelniczka poznaje, kiedy ten ma dwadzieścia osiem lat i właśnie przeprowadził się do Berlina – niby po to, by poszukać lepszego życia, ale tak naprawdę wcale nie wiadomo po co. Dzięki wykształceniu, które odebrał po wojnie w Breslau, i protekcji dalszego krewnego Stan zostaje kreślarzem. To tym bardziej prestiżowa i perspektywiczna posada, że Berlin początku lat 30. jest miastem na dobre zachłyśniętym nowoczesnością, pełnym świeżutkich modernistycznych budowli i elektryfikowanym w zawrotnym tempie. Niestety Stan nie potrafi się z tego cieszyć. Jak na dłoni widać, że udział w walkach, w dodatku w wieku sporo przez osiągnięciem dojrzałości, pozostawił w jego psychice trwały ślad. Nowoczesność mu przeszkadza – głównie dlatego, że jej oznaki, takie jak niecichnący zgiełk maszyn, szybkie tempo życia i migoczące zewsząd światła permanentnie wyzwalają w nim skutki PTSD. Stan jest wiecznie napięty, z trudem odzywa się do kogokolwiek i cierpi na ataki lęku, nad którymi nie umie zapanować. Z kolei nocami, zamiast spać, chodzi po mieście w poszukiwaniu okazji do bijatyk. Z powodzeniem – każdego ranka na swojej twarzy dostrzega nowy ślad po bójce.

Dum-dum to komiks, który przede wszystkim opowiada właśnie o tym – o spotkaniu poranionej jednostki z nowoczesnością spod znaku hasła „Miasto. Masa. Maszyna”. Efekt jest taki, że Stan każdego dnia cierpi. Jak twierdzi poznana przez niego w kinie studentka psychologii, pozwala mu to czuć nowoczesną sztukę o wiele głębiej, niż potrafi to większość ludzi. „Filmy, sztuka, miasto – one tak bardzo na ciebie działają. To niesamowite! Jak w tobie ISKRZĄ! Współczesna sztuka jest terapią szokową, która budzi w tobie uczucia” – mówi Stanowi, co oczywiście nie może być dla niego żadnym pocieszeniem. Dla historii opowiadanej w komiksie to jednak ważne, zwłaszcza że Wojciechowski rzeczywiście podpiera się w swojej narracji sztuką lat 20. – w kadrach zupełnie wprost pojawiają się sztandarowe dzieła filmowego ekspresjonizmu, Mechaniczna głowa Raoula Hausmanna czy obraz Człowiek André Massona.

Oczywiście „lata dwudzieste, lata trzydzieste” należące do straumatyzowanych wojną mas, apologetów technologicznego postępu, dadaistów, futurystów, miłośników dziesiątej muzy i pełnych zapału adeptów psychoanalizy, w sposób nieunikniony są też przesiąknięte polityką. W komiksie Wojciechowskiego gdzieś w tle członkowie Komunistycznej Partii Niemiec ścierają się z nazistami z NSDAP. Na przykład ciotka, u której zatrzymał się Stan podczas pobytu w Berlinie, jest mieszkającą w gorszej dzielnicy komunistką, która wielbi Różę Luksemburg i boi się prześladowań. Dum-dum to jednak w żadnej mierze nie komiks o polityce. Autorowi zależało raczej na pokazaniu, że przedstawiany przez niego okres to czas, w którym rzeczywiście działo się dużo, a w dodatku część z tych wydarzeń słabo do siebie przystawała. Nowoczesność, po prostu. No bo czy tak samo – tylko pewnie jeszcze bardziej – nie jest teraz?

Na pierwszym planie mamy jednak nie czasy, ale traumę i jej działanie. Mechanizm traumy – oczywiście nie wprost – porównuje Wojciechowski do tytułowej amunicji typu „dum-dum”, a więc pocisków zaprojektowanych tak, by po trafieniu w cel ulegały deformacji, co wielokrotnie zwiększa obrażenia. Oto jak obrazowo tłumaczy Stanowi ich działanie niemogący powstrzymać kaszlu starszy kolega z okopów: „To dum-dum. Prawdziwy z niego skurwiel. Kche, kche. Weź go. Kche, kche. Załaduj go sobie do mauzera na szczęście, chłopcze. Dum-dum wchodzi w ciało jak nóż w masło. I wtedy rozkwita. Kche, kche. Jak słonecznik. I rozrywa wnętrzności”. Właśnie to raz po raz widzi czytelnik tego komiksu – traumę, która co i rusz rozkwita na nowo w bohaterze, jak gdyby raniący go pocisk rozrywał go od środka.

Wojciechowski przez większość czasu opowiada dość powściągliwie i przez to raczej umiejętnie, chociaż kilka razy nie udaje mu się uniknąć przesady – najbardziej razi moment, w którym Stanisław trafia pociskiem swojego walczącego po przeciwnej stronie brata Kazia. Wolałbym potraktować tę scenę jako wyobrażenie bohatera, nie retrospekcję, ale nawet wtedy jest to chwyt z gatunku tych nienajdroższych, przynajmniej w mojej opinii. Szkoda, tym bardziej że Wojciechowski ma w zanadrzu o wiele bardziej wyrafinowane pomysły. Z czytelniczką z pewnością zostanie sposób, w jaki wykorzystuje on w słowno-rysunkowej narracji nerwowy rytm przypominający przemarsz wojsk albo dudnienie karabinu maszynowego. Ostatecznie to właśnie w tym rytmie rozpływa się pozbawiona łatwej pointy opowieść Wojciechowskiego. A może tytułowy „dum-dum” to także rytm, w którym bije trwale zranione serce bohatera – rytm dysfunkcyjny i kto wie, czy w ogóle możliwy do uspokojenia?

Zdaję sobie sprawę, że w tekście recenzji brzmi to wszystko ciekawie. I nie zaprzeczam – jest ciekawe. Wojciechowski zdecydowanie odrobił pracę domową i chyba wszystko, co znajdziemy w jego komiksie, zgadza się ze współcześnie obowiązującymi kanonami myślenia (na przykład o zjawisku traumy, o dwudziestoleciu międzywojennym itd.). A jednak wszystko to sprawia, że dzieło Wojciechowskiego w żaden sposób nie zaskakuje odbiorcy, który te kanony zna.

Powiecie, że niby „jak na komiks” to, co oferuje Dum-dum, to i tak bardzo dużo? No nie, w taki sposób nie będziemy rozmawiać!