Zachwycać się czy ganić?

Krzysztof Lipka

Książka Marty Michalskiej ma charakter naukowy i dotyczy typowych odgłosów miasta rozbrzmiewających w Warszawie w XIX wieku. Zasadnicze jest tu nieistnienie badanego materiału, analizować bowiem trzeba niezarejestrowane zjawiska, do których mamy tylko pośredni dostęp, wsparty ostrożnie sterowaną wyobraźnią, głównie zmysłową. Zadanie nie jest proste. Należy się autorce podziw za wytrwałość, gdyż jej analiza przedmiotu wypełniła sześćsetstronicowy tom składający się ze wstępu, sześciu rozdziałów i bogatego aneksu. Uznanie budzą ogrom przebadanych źródeł, drobiazgowość analiz, wszechstronne odniesienia problemowe i powiązania ze zjawiskami społecznymi, historycznymi, a nawet politycznymi, systematyka układu, jak również dociekliwość i samozaparcie – zalety badacza warte także poważniejszej problematyki.

Czysto metodologiczny rozdział pierwszy (sto pięćdziesiąt stron) nastręcza najwięcej wątpliwości. Autorka wprowadza nowe terminy jako narzędzia naukowego spojrzenia na opisywane fenomeny, nazywając sam dźwięk nie zjawiskiem, a „zdarzeniem”, które nie brzmi, lecz „się dzieje”. Ma to – jej zdaniem – podnosić rangę problemu i docierać do jego istoty, bez względu na stawianie frazeologii polskiej na głowie. Dzięki takiej (i podobnym) operacji badaczka, jak stwierdza, podnosi się od „przyziemnej prozy literackiej” do „języka akademickiego”. Kolejne rozdziały poświęca dźwiękom katarynki (sto dziesięć stron), rozbrzmiewającym w kamienicach fortepianom (sześćdziesiąt), szeroko rozumianej „kociej muzyce” (pięćdziesiąt), domokrążcom nazywanym „wędrowcami” (sześćdziesiąt), wreszcie poszukiwaniu ciszy (sto stron). W aneksie znajdziemy godny pochwały zestaw prasowych ogłoszeń i wybór ilustracji.

Żeby nie wdawać się w drobiazgowe omawianie książki o dość przewidywalnej treści, od razu się skupię na jej mankamentach. Oczywiście zaznaczam swój osobisty stosunek do dzieła. Przy pełnym szacunku dla wykonanej pracy należy zwrócić uwagę na miałkość samego zagadnienia, wady konstrukcji (nie całej książki, lecz samego tekstu) i przede wszystkim problemy z językiem wypowiedzi.

Nie sądzę, by podjęty temat był całkowicie bagatelny, ale trzeba pamiętać, że dotyczy jedynie prób zanalizowania tego, czego nie ma, i w zasadzie poza te próby nie wychodzi. Podniosły ton, rozdmuchiwanie licznych aspektów i podkreślanie doniosłości omawianych spraw nie dają pozytywnych efektów, a często ocierają się o śmieszność („nimb wstydu”!). Z powodu nieistnienia przedmiotu badań – podkreślam, że nie z braków metodologicznych, bo warsztat autorki przedstawia niewątpliwie wysoki poziom – analizy (czy ściślej opisywactwo) i wnioski pracy nie wykraczają poza oczywistości. Inne mam zastrzeżenia do konstrukcji tekstu: liczne i trafne, choć przeważnie banalne cytaty autorka powtarza i szeroko omawia własnymi słowami, przy czym przyziemny styl literacki przekłada na górny ton akademicki. Te dwie kwestie, miałkość zagadnień i ich uporczywe drążenie, od razu budzą przekonanie czytelnika, że temat byłby interesujący i może zgłębiony poważniej, gdyby w całości został omówiony na stu stronach.

Najgorzej w tej pracy przedstawia się pretensjonalny język. Autorka w celu utwierdzania odbiorcy w poczuciu naukowości tematu komplikuje styl, składnię, nadmiernie używa rzekomo fachowych pojęć i słów, wyszukanych wyrazów obcych, sztucznie rozbudowuje frazeologię; każdy szczegół okazuje się u niej „o wiele bardziej złożony”. Niestety, niewątpliwy w tym zakresie talent prowadzi badaczkę do niezliczonych błędów składni, a nawet więcej: zawiłość wypowiedzi zaciemnia logiczny sens zdań do tego stopnia, że autorka sama się gubi w meandrach własnego stylu, popełniając rażące błędy gramatyczne („percepcji podkreślającą”; Muchanow odmieniany „Muchanowowa”; „francuskowość” a nie „francuskość”), logiczne („uwolnić z presupozycji”), frazeologiczne („transmutacje na spektrum”; „gazety alarmowały o chłopcach”), a nawet merytoryczne („Athanasius Kirschner” zamiast Kirchner; „postać napisana na mezzosopran”). Czasem pojawiają się też fragmenty humorystyczne („notki ekstrapolują porywania dzieci na wszystkich kataryniarzy”). Badaczka w niekontrolowany sposób używa spójnika „zaś”; zaimka „ten” zamiast „tamten” lub „ów”; nie używa przyziemnych słów: „opis”, „relacja”, „opowieść”, „sprawozdanie”, za to w nieskończoność powtarza „narracja” i „dyskurs”, zapewne z przeświadczeniem, że są bardziej naukowe. Usprawiedliwiając autorkę, można powiedzieć, że udziwnienia to ogólna tendencja dzisiejszego języka „naukowego”, ale ta wymówka nie zwalnia piszącego z rozsądku.

Michalska często wytyka swym poprzednikom „brak głębszego namysłu”, ale sama przykładów głębi nie przysparza. Zarzuca wielu tekstom „nacechowany styl”, ale jej styl jest nacechowany wyjątkowo przewrotnie. Niech jako przykład posłuży groteskowa napaść na Bolesława Prusa, „perorującego z klasowym resentymentem felietonistę”, który nie lubił katarynek i – co gorsza – okazywał „niechęć do lenistwa”! Autorka nie zwraca przy tym uwagi na to, że nowela Prusa – tak świetnie ukazująca dwojaki emocjonalny stosunek do gry podwórkowej – ujmuje na kilkunastu stronach znane wnioski, do których sama potrzebuje stronic stu. Zapewne pochwaliłaby autora Lalki, gdyby porzucił „przyziemny język literacki”. Czy jednak wówczas problem zapadłby tak głęboko w pamięć i serce? A na jakiej zasadzie autorka pracy naukowej w ogóle zajmuje zdecydowanie emocjonalne stanowisko i tendencyjnie staje po stronie zwolenników katarynek, których – nie słyszała?

Badaczkę wyraźnie napawa niesmakiem negatywne nastawienie dawnych mieszkańców Warszawy do jazgotu katarynek, natomiast fakt, że sama problematykę opery narodowej omawia w rozdziale o katarynkach, a sprawę pieśni patriotycznych w rozdziale o kociej muzyce – uważa za zupełnie zrozumiałą i poprawną postawę.

Zachodzi tu jeszcze jedna wątpliwość: coraz głębszy rozziew między rzeczywistością i teorią. Bronimy dzisiaj dźwięków z przeszłości, a może raczej zaczęlibyśmy się zachwycać tym, co dobija nas dzisiaj: wrzaskiem komórek, wyjącymi syrenami, terrorem burd ulicznych? To wszystko uroki wychwalanej przez autorkę „akustemologii”.

Książkę uhonorowano nagrodą „Monografie Fundacji na rzecz Nauki Polskiej”. Kogo zabrakło w jury? Polonisty z prawdziwego zdarzenia, literata ze skrystalizowanym smakiem polszczyzny czy po prostu ludzi rozsądnych?